poniedziałek, 24 listopada 2014

Czy Tobie przydała się Chustka?


O blogerce piszącej pod pseudonimem Chustka usłyszałam w mediach. Nie pamiętam nawet czy to był wywiad, czy spot, czy jakiś news w serwisie informacyjnym.
Kilka miesięcy później moja ulubiona stacja radiowa wyemitowała rozmowę z blogerką Chustką: " Żeby Janek kochał życie ". Audycję prowadziła pani Agata Kowalska, a gośćmi programu byli: Joanna Sałyga z mężem Piotrem i psycholog. Joanna Sałyga jak się okazało, to właśnie blogerka " Chustka ". Opowiadała o swojej chorobie nowotworowej, o wielkiej miłości do syna, o miłości do mężczyzny swojego życia i o odchodzeniu. Program był wyemitowany jako powtórka, już po śmierci Joanny.

Joanna weszła w taki etap swojego życia, gdzie wszystko zaczęło układać się po jej myśli. Zakończyła pracę w korporacji, podjęła wyzwanie rozpoczęcia pracy na własny rachunek, poznała mężczyznę swojego życia. Miała też największą miłością swojego życia - pięcioletniego synka. Wtedy  okazało się, że jest poważnie chora. Dla Synka Jana, jak go czasem nazywała Giancarlo zaczęła pisać bloga, kiedy dowiedziała się, że choruje na nowotwór. Drugi wpis na tym blogu stał się później najbardziej medialnym wpisem Joasi.

http://chustka.blogspot.com/2010/04/cos-o-sobie-niedzielne-podsumowanie.html

Audycja radiowa wstrząsnęła mną.
Jak rozmawiać z pięcioletnim synem o własnej śmierci. Jak powiedzieć mu, że kiedyś zabraknie mamy, która jest mu najbliższą osobą? Jak powiedzieć, że to " kiedyś " jest bardzo blisko.
Słuchałam tej audycji w pracy. Odłożyłam na bok wszystkie papiery, zamknęłam drzwi do pokoju od wewnątrz.
Słuchałam o ogromnej miłości matki do dziecka. O niesamowitym szacunku do małego człowieka. O słowach bardzo prostych i bolących, które trzeba było wypowiedzieć, aby Janek miał czas oswoić się z myślą, że jego mama jest tak chora, że niedługo jej zabraknie. Domyślam się, że mimo wszystko do końca wierzył że jego mama wyzdrowieje.
Nie jestem w stanie wyobrazić sobie bólu małego dziecka, które traci mamę. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie bólu matki, która zostawia swoje dziecko. Próbowałam, mam dwoje dzieci. Samo wyobrażenie takiej sytuacji niesie rozpacz. Joanna napisała " pytam retorycznie: czy On mi kiedyś wybaczy, że dźwiga takie brzemię z dzieciństwa? "

Po zakończeniu audycji wyszukałam w sieci blog Joasi. Nie mogłam przestać czytać. zaczynałam w pracy, pędziłam do domu, żeby włączyć komputer. Interesowała mnie nie tylko treść, ale jej sposób pisania. Charakterystyczne poczucie humoru. Tak trafnie opisał ją po śmierci jej mąż - nie mąż:

"Joanna kochała życie. Potrafiła czerpać z niego pełnymi garściami. Była wyraźna w poglądach i konkretna w decyzjach. Gdy kochała, to bezgranicznie, gdy jadła, to każdy kęs był intensywnie smakowany, gdy pomagała, to z całych sił, a gdy pisała, to "z brzucha".
Jeśli poszukujecie w Jej życiu dobra, to było go sporo. Jeśli zła, to też pewnie się uda. Joanna była zwykłym człowiekiem. Ona po prostu żyła bardziej, intensywniej, była wyraźniejsza. Dlatego wielu Ją kochało, i wielu nienawidziło ".

Czułam, że Joanna była pokrewną mi duszą. Mam podobny apetyt na życie. Uwielbiam celebrować codzienność. Bywam bezkompromisowa w ocenach. Potrafię być dobra, ale czasem pokazuję pazury. Mam podobne poczucie humoru.
Kiedy dotarłam do końca bloga, wysłuchałam wszystkich audycji, w których wystąpiła Joanna, a do których są odnośniki na blogu Chustki. Przeczytałam kilka wywiadów z nią.
Nigdy wcześniej nie spotkałam matki, która by traktowała swoje dziecko z tak ogromnym szacunkiem. Joanna odnosiła się do Janka jak do równorzędnego partnera do rozmowy, pamiętając jednocześnie że jest on małym dzieckiem, że ważny jest dobór odpowiednich słów, sposób przekazu. W każdej rozmowie z synem jest zapisana też miłość do niego.

Zazdrościłam Joasi, że tak pięknie umiała rozmawiać z synkiem. Gestem i słowem okazywała mu ciepło matczyne i szacunek.Uczyła go trudnych relacji z ludźmi.Jej syn był nad wiek rozwinięty, ale pozostał dzieckiem. Chustce udało się zachować równowagę w dbaniu o rozwój małego człowieka a jednocześnie nie odebrać mu dziecięcej radości.

Chustka stała się dla mnie kwintesencją " matkości ". Była dla mnie mamą idealną, która zawsze wie co powiedzieć, jak poruszyć każdy temat, jak zareagować na zły humor dziecka. Jak pomóc mu radzić sobie z jego emocjami. Mamą, która miała zawsze czas aby go wysłuchać, aby ogrzać mu piżamkę na kaloryferze, żeby nie wkładał zimnej po kąpieli.

 Chustka  - element garderoby, też była dla Jasia. Syn Joanny był zaniepokojony i smutny, że jego mamie, która w czasie leczenia straciła włosy, przyglądają się ludzie. Tym bardziej, że byli na wakacjach. Dla Joanny nie miało to znaczenia, ale dla Janka tak. Dlatego kupiła i założyła na głowę chustkę. Chustka, postrzegana tez jako symbol osób w trakcie leczenia nowotworów stała się tytułem bloga i internetowym nickiem Joasi. Wymyślił je Piotr, partner Joanny, jak go nazywała - nie mąż.


Tak,wiem że blog to tez trochę fikcja literacka, jakaś kreacja. Wiem, że Joanna pisząc do syna, chciała zachować te ważne ale i dobre wspólne chwile.Ale i tak stałam się jedną z fanek Joanny, mimo, że z jej blogiem i wypowiedziami w mediach zetknęłam się dopiero po jej śmierci.

Jestem typem wrażliwca. Przeczytałam wiele ważnych książek, ważnych dla moich emocji. Widziałam kilka wspaniałych filmów, które w jakimś momencie mojego życia niezmiernie mnie poruszyły. Po każdej niezwykłej książce, po każdym niesamowitym filmie obiecywałam sobie " moje życie się zmieni ". I co ? Jasne, że nic. Dalej tkwiłam w tym samym punkcie.
Nie wiem jak to się stało i dlaczego. Ale blog Joanny odmienił mnie w tydzień. Odmienił moje życie i odmienia nadal, choć zmiany wytraciły trochę swój impet. Kiedy został wydany w formie książki, nie mogłam się oprzeć i kupiłam. Przeczytałam jeszcze raz. Wiem, że poszłam dobrą drogą, którą pokazała mi Chustka. Od Chustki zaczęła się też moja przygoda z czytaniem blogów i kilka ciekawych wirtualnych znajomości.

" Czy Tobie przydała się Chustka " to pytanie nie męża Joanny, które postawił na Jej blogu w dniu kiedy odeszła.


poniedziałek, 17 listopada 2014

Blogoczytanie

O istnieniu blogów dowiedziałam się z... programu w telewizji. Redaktor Dorota Wellman, w swoim programie rozmawiała z kilkunastoletnią dziewczynką, która prowadziła bloga. Nastolatka opisała tam emocje towarzyszące chorobie i śmierci jej taty. Blog był też zapisem czasu żałoby, codziennego życia w tych trudnych chwilach i powolnego adaptowania się do nowych okoliczności. Była to dla niej forma terapii, miejsce gdzie bez skrępowania mogła zapisać wszystkie uczucia.
Któregoś dnia ktoś w sieci znalazł jej zapiski i bardzo poruszony sytuacją nastolatki oraz jej dojrzałością i sposobem pisania pokazał jej blog przyjaciołom. Oni kolejnym, a tamci następnym... w ten sposób jej blog został jako jeden z pierwszych w Polsce - blogiem roku.
                   Potem coraz częściej spotykałam informacje o blogach, na portalach informacyjnych często znajdowałam ciekawy artykuł będący fragmentem bloga, ale nigdy nie miałam ochoty czytać nic ponad to co znalazłam na stronie głównej. Nie zachęciły mnie nawet blogi celebrytów, gwiazd, gwiazdeczek, ludzi świata polityki, filmu itd...
                

                 Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam o Chustce. Gdzieś w natłoku codziennych informacji dotarło do mnie, że blogerka, bardzo aktywna, cudowna, zdobywa kolejne nagrody, było coś o raku.


                W listopadzie 2012 roku radio TOK fm wyemitowało audycję archiwalną, której bohaterką była Joanna Sałyga znana jako Chustka. Joanna, która zmarła dwa - trzy tygodnie przed powtórką audycji. Program był wspomnieniem o Joannie.

Joanna. Matka, kobieta zakochana, biznes woman, nieżona, żona,  blogerka. Zbyt długo bagatelizowała objawy. Czy to bardzo skróciło jej życie? Od momentu wykrycia choroby do śmierci Joanny minęły dwa lata.

Siedziałam w pracy nad stertą papierów i słuchałam głosu Joanny, której już nie było wśród żywych. Joanna opowiadała o synku, o miłości do dziecka, o tym jak oswaja go z myślą, że odejdzie. Opowiadała o mężczyźnie swojego życia, o seksie w chorobie nowotworowej. Byłam poruszona, przerażona, zauroczona....
Odłożyłam papiery i znalazłam w sieci bloga Joanny. Zaczęłam od pierwszego wpisu

http://chustka.blogspot.com/2010/04/cos-o-sobie-niedzielne-podsumowanie.html

i wsiąkłam.

Czytałam w pracy zaraz po przyjściu, w czasie przerwy i po przerwie, w domu....
Odpowiadał mi styl pisania Joanny, jej bezkompromisowość połączona z ciepłem. Odpowiadało mi jej poczucie humoru, inteligencja. Zazdrościłam cudownego kontaktu z synem i sposobu na wychowywanie go.
Były rzeczy, które mnie wkurzały.
W zeszłym roku kupiłam zapis bloga Joanny wydany w formie książki. Przeczytałam jeszcze raz. I znowu śmiałam się, płakałam, byłam zła i zaskoczona.

Tak zaczęła się moja przygoda z blogami. U Joanny znalazłam link do Zorkowni. Do innych blogów zajrzałam ze strony głównej poczytnego portalu internetowego.Z tych zostały ze mną dwa. A z nich trafiłam do kolejnych. Czytam też bloga mojej koleżanki o rodzicielstwie i książkach.

A blog Joanny? Zmienił moje życie. Dosłownie. Niezależnie co myślę dziś, kiedy emocje dawno już opadły.
Nieraz było tak, że poruszyła mnie jakaś książka, jakieś wydarzenie. Zawsze mówiłam wtedy sobie: " to mnie zmieni ". I nic się nie działo.
Nie wiem dlaczego, ale Chustka podziałała. Dała mi siłę do walki z wiatrakami. Bije się z nimi do dziś.

wtorek, 11 listopada 2014

Poległam

Kiedy zaszłam w ciążę, powolutku robiłam sobie przegląd rzeczy, które mogę czy muszę kupić dla mojego maleństwa. Przeglądając różne fora internetowe, często niechcący trafiałam na opisy akcesoriów dla niemowlaków. W ten sposób najpierw skompletowałam listę produktów... których kupować nie będę :)

Po pierwsze - pieluchy jednorazowe - do ich wyrobu podobno używa się odpowiednio spreparowanej ropy naftowej  Wniosek nasunął się sam. Powrót do starych metod. Tetra. Mam niezłą pralkę, pieluchy schną szybko, proszki są coraz lepsze. Prasować może nawet starsza córka, w końcu to będzie 10 - 12 pieluch na dzień. A pieluszki jednorazowe przydadzą się w szpitalu, na spacery, wizyty w przychodni czy u rodziny.

Po drugie - butelki i smoczki uspokajacze - zaburzają laktacje, powodują wady zgryzu.Butelki kupiłam na wszelki wypadek i na przyszłość.Można je modyfikować i będą służyć jako kubeczki. Cena była korzystna. Między innymi w zestawie był też smoczek uspokajacz. Wszystko trafiło do głębokiej szuflady " na zaś "


No cóż.

Pieluszki tetrowe służą nam świetnie jako podkłady, kiedy kładziemy malutką gdzie indziej, niż w jej łóżeczku. Rewelacyjnie zastępują śliniaki.Na pupkę malutkiej trafiły chyba trzy razy. Skończyło się otarciami udek. Nasze małe cudo mało śpi w dzień. Wyobraziłam sobie jak usypia a po kilku minutach budzi się bo ma mokro i tak w kółko. Kupujemy jednorazowe.

Butelka została użyta już w szpitalu. Nie miałam półtora dnia mleka, nie trafiłam na sensowne porady laktacyjne, spanikowałam. Bałam się karmić strzykawką bo tłoczki w nich nie zawsze pracują płynnie.
Córeczka miała bardzo słabo wykształcony zwieracz żołądka i pokarm zatrzymywał się jej w przełyku. Zanim spłynął dalej cofał się z powrotem. Wymyśliłam, że będę karmić ją niemal pionowo z przerwami co kilka łyków. Bardzo pomogło, ale piersią byłoby ciężko to zrobić.
Teraz córeczka ma cztery i pół miesiąca i pierś służy głównie do tego aby się napić i possać zamiast smoczka. Na efektywne wyssanie z piersi tego co najwartościowsze i najgłębiej moja malutka jest już za leniwa. To efekt karmienia butelką.

Smoczek uspokajacz. Oczywiście, że podałam w desperacji po 15 godzinnym dyżurze z piersią w ustach miesięcznej córeczki. Próbę ponowiłam tydzień temu i wczoraj i dzisiaj.... Panna T. uwielbia spędzać czas przyssana do piersi. W dzień, poza spacerami nie chce inaczej spać. Muszę leżeć z nią, a ona albo ma moją pierś w buzi, albo co chwila ją łapie i podsysa. I tak nawet trzy godziny. Wymyśliłam, że będę jej podawać smoczek tylko na czas dziennych drzemek. Na szczęście ona jest mądrzejsza ode mnie i nie chce smoczka.

Myślę, że jakbym tak poszukała w pamięci to jeszcze bym znalazła kilka zasad, które złamałam przy pierwszym podejściu, ech...

a może to tylko moje wygodnictwo i lenistwo?

poniedziałek, 20 października 2014

Jak skrócić kolejki do lekarzy

Miało już nie być o NFZ-cie, przynajmniej na razie. Ale szlak mnie trafił za pośrednictwem mediów.

Fakty są takie:

- żeby dostać się do lekarza pierwszego kontaktu trzeba wydzwaniać do przychodni przez minimum pół godziny, jeżeli uda się dodzwonić i zamiast ciągłego sygnału nie odbierania z drugiej strony miły głos powie    " słucham " to i tak może się okazać, że dziś do lekarza numerków już nie ma. Możemy przyjść w czasie godzin urzędowania doktora i zapytać się, czy nas przyjmie.A jeżeli mamy szczęście to dostaniemy upragniony numerek.
Możemy stanąć w kolejce pod przychodnią najpóźniej godzinę przed jej otwarciem. Skutek może być taki jak powyżej, chociaż chyba stojąc w kolejce, łatwiej dopchać się na wizytę do lekarza niż liczyć na odebranie telefonu. Są jeszcze inne zyski ze stania w kolejce: możemy wychwycić wszystkie najnowsze plotki, nawiązać nowe znajomości, odświeżyć stare. Możemy zignorować otoczenie i książkę czytać. Grać w gry w  urządzeniach mobilnych, rozwiązywać krzyżówki, rozmawiać przez telefon. Czyli nadrobić rozmaite zaległości w rozrywce. Gorzej jeżeli przy okazji zmutujemy swoje wirusy lub/i nabędziemy nowe.

- żeby dostać się do lekarza specjalisty musimy robić dokładnie to samo co opisane jest w podpunkcie pierwszym, tylko, że wizyta u upatrzonego lekarza nie odbędzie się w tym samym dniu, ale za minimum dwa tygodnie. Czasu maksymalnego oczekiwania na wizytę nie sposób określić. Na jedne badania się zapisałam z wyprzedzeniem półtorarocznym. Nie czekałam. Ryzykowałam. Dziś jestem szczęśliwą mamą drugiej córeczki.

- chorych jest miliony, lekarzy kilka tysięcy, co gorsza lekarz sam może stać się pacjentem i stanąć po niewłaściwej stronie barykady i choć dosłownie stać nie będzie w kolejkach razem z nami nie doktorami bo wiadomo, że zawsze któryś kolega przyjmie na wizytę bez konieczności oczekiwania dłuższego niż opuszczenie gabinetu przez poprzedniego pacjent, to i tak sprawi, że zajmowane przez nas miejsce w kolejce obsunie się o kolejne oczko.

- w każdej przychodni personel medyczny powiesił karteczkę, że " Godziny umówionych wizyt lekarskich są godzinami orientacyjnymi, gdyż każda porada jest uzależniona od indywidualnego przypadku i czas porady lekarskiej może odbiegać od czasu na nią przeznaczonego " czy jakoś tak...
Szkoda, że nikt nigdy nie dopisał, że czas wizyty u lekarza jest podawany z dużym wyprzedzeniem, bo od zawsze wiadomo, ze lekarze się spóźniają do pracy.

- kolejki wydłużają pacjenci " tylko po receptę ". Dla lekarza to dobrze. Kolejne punkty nabite. Dla pacjenta, kolejne minuty na korytarzu.

Te wszystkie okoliczności sprawiają, że rozmaite mądre głowy wymyślają sposoby jakby skrócić czas oczekiwania na wizytę do lekarza, głównie specjalisty. Pokuszono się nawet o wydrukowanie specjalnych książeczek wizyt lekarskich, rozdanie pacjentom kart magnetycznych, zapisywanie na godziny, utrzymanie systemu numerkowego itd. Niektóre punkty opieki medycznej stosują wszystkie te metody na raz. A lista oczekujących jeżeli się nie wydłuża to nie maleje, a czas oczekiwania jest jaki był.

I nareszcie BINGO. Nawet można by zakrzyknąć za Archimedesem EUREKA, żeby bardziej doniośle było.
NFZ poinformował, że od października tego roku pacjent chorujący na przewlekłe, popularne choroby, nie zagrażające jego życiu w najbliższym czasie, będzie mógł dostać 12 recept, po jednej na każdy miesiąc w roku. Wypisując maści lekarz będzie mógł uszczęśliwić pacjenta aż szesnastoma receptami, ale do wykupienia w trzy miesiące. Na podobny czas pacjent dostanie recepty na środki medyczne i apteczne spożywcze, ale już na antykoncepcyjne aż na pół roku. Chorzy przyjmujący leki w związku z zaburzeniami psychicznymi dostaną recepty tylko na miesiąc.

I to naprawdę jest skuteczne rozwiązanie. Lekarz zobaczy pacjenta tylko raz w roku, o ile pacjent sam nie zgłosi się wcześniej z powodu pogorszenia stanu zdrowia. Jest szansa, że nie da rady. Wiele chorób nie zostanie wykrytych, nie będzie żadnej możliwości weryfikacji, czy pacjent leki nadal powinien przyjmować, czy zapisać inne, czy zmienić dawki. Czy w ogóle je przyjmuje.

Na korytarzach będzie puściej. Znudzone siedzeniem w domu babki będą musiały znaleźć inne miejsce do wylewania żali, niż rękaw fartucha doktora. Żaden hipochondryk już głowy lekarzowi zawracał nie będzie. A jak ktoś słabowity i przez ten rok z życiem się pożegna? Przecież jakby tak odwiedził lekarza co trzy miesiące generowałby koszty i wydłużał kolejki, badania by musiał robić, co raz to innych specjalistów odwiedzać. A tak po kłopocie, a w ogóle co komu po słabym materiale genetycznym?
Jeden przepis a kolejki, krótsze o minimum dwadzieścia pięć procent. I teraz wreszcie do specjalisty dostanę się po miesiącu oczekiwania, a nie po pół roku. Wiwat zespół mądrych głów NFZ-tu

No chyba, że ta kolejka się skróci o mój numerek...







niedziela, 19 października 2014

Lekko, łatwo i przyjemnie

Tym wpisem chciałabym zakończyć etap ciążowy na blogu. Dla mnie zakończył się prawie cztery miesiące temu. A  ja pomieszałam dzień z nocą i ech.....

Kiedy rodziłam pierwszą córkę chyba jak każda kobieta, bałam się.O to czy malutka urodzi się zdrowa, czy nie będzie komplikacji, bólu...
Nastawiłam się na to, że boleć będzie bo musi. Nie oczekiwałam, że personel szpitala będzie mi nadskakiwał i użalał się nade mną. Każdy z nas miał tam swoje zadanie do wykonania. Ja chciałam bezpiecznie urodzić, personel miał mi w tym pomóc a mąż zapewnić wsparcie.Liczyłam na spokój, dobrą atmosferę, ludzi zaangażowanych w swoją pracę, profesjonalistów. I dokładnie tak było.
Dwa dni przed porodem byłam przyjęta do szpitala, bo miałam skurcze, które ustąpiły. Nie mogłam leżeć więc powoli chodziłam po schodach. Az poczułam, że malutka umiejscawia się na ścieżce prowadzącej na zewnątrz. Przyszły pierwsze bóle Co prawda na początku lekarz nie chciał uwierzyć, że to już i ze wody mi odchodzą, ale w końcu zgodził się mnie przebadać. Wody przestały się sączyć, chlupnęły obficie. Pan doktor wykonał telefon z prośbą o naszykowanie sali i za chwilę już szłam na oddział porodowy. Zadzwoniłam po męża mimo, że doktor zapewniał, że jeszcze nie ma takiej potrzeby, bo pierwszy poród trwa długo, ale co tam, jak chciał być, to niech będzie od początku.
Dalej wszystko potoczyło się tak jak powinno, bolało, skurczało się :) ale czułam, że jestem coraz bliżej momentu, kiedy moje cudo przytulę. Było też troszkę adrenaliny, bo dużo krwi straciłam i sił zaczynało brakować, ale lekarz troszkę nam pomógł i udało się bez kłopotów. Sześć godzin. Tak naprawdę to oczekiwałam, że będzie gorzej, czekałam na jakiś armagedon, nic takiego się nie wydarzyło. Byłam szczęśliwa i spokojna, zmęczona. Miałam takie dreszcze, że nie mogłam długo trzymać mojej córeczki bałam się że ją upuszczę. Nawet nie krzyczałam, zapamiętałam z lekcji położnictwa i szkoły rodzenia, że kobieta, która krzyczy odbiera dziecku tlen.Tak mi to utkwiło w głowie, że nie dopuszczałam do siebie myśli, że krzyk pozwala tez ujść emocjom, ale w sumie, nie był mi potrzebny.
Nawet obecności męża nie potrzebowałam tak bardzo, wszystko toczyło się spokojnie własnym rytmem, a były sytuacje, że czułam się skrępowana jego obecnością.

Liczyłam na to, że skoro pierwszy raz był taki " lekki, łatwy i przyjemny " drugi będzie taki sam. Lekarze mówili, że ponieważ było piętnaście lat przerwy to będzie jakbym pierwszy raz rodziła i że jestem starsza o te lata i. że...
Ja wiedziałam swoje. Z takim nastawieniem pojechałam urodzić moją drugą córeczkę.
Wszystko było inaczej.
Dwa dni po terminie pojechaliśmy do kina. Z Szefem i córką. Bardzo chciałam zobaczyć " Czarownicę " z Angeliną Jolie. Kiedy tylko popłynęły pierwsze takty muzyki, moje maleństwo w brzuszku zaczęło się niesamowicie kręcić. Ja oglądałam a mój brzuch falował przez cały film. Po kinie pozwoliłam sobie na śmieciowe jedzenie, licząc się z tym , że nie prędko skonsumuję podobne świństwo. Ukoronowaniem sobotniego rodzinnego wyjścia była kawa w popularnej sieciówce, dla mnie łagodna. Potem w pociąg i do domu. Wagonem trzęsło niemiłosiernie. A w połowie drogi dogoniła nas burza. Mimo, że ze stacji do domu na piechotę nawet z brzuszkiem miałam tylko piętnaście minut, pojechaliśmy taksówką.
W domu postanowiłam poodkurzać, ale w międzyczasie weszłam do łazienki i wtedy malutka uznała, że to już czas i odkręciła kranik z wodami...
Z powrotem wskoczyliśmy w  taksówkę, ja z wielką płachtą folii, na której usiadłam. Starsza córeczka niestety została w domu i musiała poczekać na swojego tatę, który zabrał ją do siebie do domu. Była bardzo dzielna i zorganizowana.
W pół godziny dojechaliśmy do szpitala. Badania, KTG, papierologia.
Umawialiśmy się, że Szefa przy porodzie nie będzie. Potowarzyszy mi chwilę i będzie czekał na korytarzu lub w jakiejś świetlicy, na tyle blisko, aby przyjść powitać na świecie swoje cudo.
Więc dostał Szef takie ubranko niebieskie z fizeliny, jak główny chirurg, ja odstroiłam się w kusą, szeroką koszulkę domową i ruszyliśmy na porodówkę.
Na początku było fajnie. Leżałam sobie na takiej sali " przed " z czterema paniami, szef dostarczał nam rozrywki i pilnował KTG. Ja wchłaniałam kroplówki.
Potem przenieśli nas na salę na której miała przyjść na świat nasza córeczka. Ponieważ nie miałam skurczy i nic się nie działo a wód też już prawie nie miałam dostałam oksytocynkę. Nic. Dawkę zwiększono.Nic. jeszcze raz. Pojawiły się skurcze. Silne, niesamowicie obezwładniające. Nie mogłam leżeć. Mogłam chodzić. Bardziej stać, bo byłam przywiązana do KTG i kroplówki. Trochę klęczałam na łóżku. Skurcze atakowały mój brzuch, całe moje wnętrze, moje maleństwo a moje ciało nie chciało się otworzyć żeby ją wypuścić. Położna była zadaniowa. Przychodziła kiedy musiała, sprawdziła co trzeba, poburczała i szła do siebie.
Sala z przygaszonym światłem, nie przytulna. My głodni bo burgery już dawno rozpłynęły się w naszych brzuchach. Szef coraz bardziej śpiący, poprzedniej nocy nie spał, już nie pamiętam czemu. Zapytałam czy chce już wyjść, powiedział, że widzi, że jest mi potrzebny. Na początku troszkę próbował drzemać, ale widział, że jest mi coraz ciężej znosić skurcze i okazał się nieoceniony. Był moim wsparciem i psychicznym i w sensie dosłownym. Opierałam się na nim, podtrzymywał mnie, podawał picie. Cierpliwie znosił moje dłonie zaciśnięte na jego przedramionach, ramionach. Z troską patrzył na ból wymalowany na mojej twarzy i słuchał cichutkich jęków i sporadycznych warknięć. Potem mówił, że moja twarz była mapą mojego cierpienia i walki o każdy kolejny centymetr rozwarcia. A rozwarcie zatrzymało się w najgorszym najtrudniejszym dla organizmu momencie, na siódmym centymetrze, na trzy godziny.
Przed porodem moja siostra powiedziała mi: " pamiętaj, jak będziesz myślała, że już nie wytrzymasz, to już będzie koniec ". Ten koniec trwał i trwał. Był moment, że czułam się jak zaszczute zwierzątko, zaszczute bólem. Wtedy poczułam niesamowity kontakt z naturą. Zza okna słyszałam szemranie deszczu i czasem grzmoty oddalającej się burzy.
Położna na moje zaniepokojone pytania, czy tak ma to trwać, odparła, że chyba wiadomo, że ma boleć, wszystkie boli. Informację, że nie jadłam od dziesięciu godzin, że odkąd zaczął się poród w zasadzie cały czas jestem na nogach, bo tak mi jest łatwiej i wierzę, że będzie szybciej, że tracę siły zbyła wzruszeniem ramion. Odmówiła rozważenia propozycji podania znieczulenia. Wyszła.
Tak to prawda ja - domowa etatowa twardzielka, znosząca każdy ból niemal bez skargi poprosiłam o znieczulenie.Nie mogąc liczyć na nic więcej jak wsparcie szefa, czekałam na cesarkę.
Obserwowałam wschód słońca. Minęły kolejne dwie godziny. Stał się cud. Przyszła do nas inna położna. Szef po raz kolejny zapytał o znieczulenie. Usłyszeliśmy: " nie ma sprawy, już idę po anestezjologa ". Uśmiech na jej twarzy i na naszych.
Starałam się przeczytać co podpisuję i podpisać się w miarę wyraźnie. Weszłam na łóżko i położyłam się na boku. Przemiły anestezjolog miał tylko jedną prośbę. Nie drgnąć, żeby nie wiem co. Leżałam na boku, skulona, w najbardziej niekorzystnej pozycji, moje ciało przeszywały skurcze, niemal bez przerw.... nie drgnąć.... zlekceważyć skurcz, zlekceważyć wkłucie. Nie drgnęłam. Przecież mówiłam, że jestem twardzielką.
Cud trwał, ból malał, mogłam oddychać, mogłam poleżeć. Odpoczywałam. Najwspanialszy Szef też.
Siódma rano. Zmiana personelu, inna położna.  Kiedy tylko weszła wiedziałam, że będzie dobrze. Energia, uśmiech, jakieś dobro wypisane na twarzy. Sto procent empatii. Cierpliwość, wyrozumiałość i zero cackania.
Odpoczęłam, uspokoiłam się, nabrałam sił. Moje ciało po trzech godzinach zaczęło się otwierać. Wtedy Szef spojrzał mi w oczy. Skinęłam głową. Pocałował mnie. Położna czekała. Teraz już tylko my kobiety miałyśmy zadanie do wykonania.
Poszło dobrze, spokojnie. Żadne tnące przedmioty nawet przez sekundę nie były w użyciu. Położna Bogusia była moim i córeczki aniołem. Niesamowita kobieta, z niesamowitą wprawą, cierpliwością.
Po szesnastu godzinach ujrzałam jak na świecie pojawia się maleńka główka mojej córeczki pokryta długimi czarnymi włoskami. Poprosiłam, żeby ktoś zawołał Szefa. Ja musiałam jeszcze trochę poleżeć a on niech się już nacieszy naszym szczęściem.
Nigdy nie zapomnę jego twarzy. Miłości w oczach, miłości do nas, ale przede wszystkim do córki. Łez szczęścia. Malutka była zmęczona, więc szybko pojechała na obserwację, ale byliśmy tacy szczęśliwi.
Szef kilka razy chodził do niej, ja pojechałam dopiero po czterech godzinach. Po ośmiu już była ze mną. Szef dojechał później. W między czasie położne zaproponowały aby pojechał do domu się zdrzemnąć jak usnął na krześle na korytarzu.

Zrozumiałam jak wiele zależy od personelu. Jestem pewna, że spod opieki pierwszej położnej trafiłabym na cięcie, pod opieką dwóch kolejnych urodziłam bez ani jednego nacięcia.
Ważne jest opanowanie rodzącej, gdybym spanikowała, albo dała sić ponieść bólowi było by źle.
Ważna jest bliska osoba. Nie koniecznie ojciec dziecka, ktoś z kim czujesz się spokojnie i bezpiecznie. ktoś kto wie, kiedy być na sto procent i wie kiedy kobiety muszą zostać same.

środa, 28 maja 2014

Ciążowych historii ciąg dalszy

Nie będzie już o wizytach lekarskich. Ale nie będzie też radośnie.
To będzie wpis materialistyczny.

Najpierw jednak takie spostrzeżenie. Nie wiem dlaczego w powszechnej opinii panuje przekonanie, że ciąża trwa dziewięć miesięcy. Jednocześnie liczy się ją w tygodniach, których jest czterdzieści.
Biorąc pod uwagę, że każdy miesiąc ma średnio cztery tygodnie to daje to dziesięć miesięcy. Czasem dziewięć i pół, jeżeli niektóre miesiące są o dwa lub trzy dni dłuższe.

Przychodzi taki dzień kiedy ciężarna zauważa, że nie dopina się już w swoich ulubionych spodniach, najlepszy biustonosz ją ciśnie, bluzka jest opięta... najczęściej dzieje się tak koło 12 tygodnia ciąży. Oznacza to, że trzeba ruszyć do sklepów i skompletować nowa garderobę.
Jeżeli ktoś ma nieograniczone fundusze problemu nie ma. Natomiast jeżeli stan naszej kieszeni to przeciętna wypłata, zaczyna się robić nie wesoło.


Najpierw idziemy do sklepów w centrum handlowym. Do tak zwanych sieciówek.
Spodnie jeansowe średnio 150 zł.
Spodnie materiałowe koło 120 zł.
Spódnica w granicach 100 zł.
Bluzka od 60 do 120 zł.
Majtki około 40 zł.
Biustonosz lepszy 70 zł. albo trochę gorszy za tą samą cenę ale w dwupaku.


Wiadomo, że wszystkiego przydałoby się minimum po dwie sztuki więc zakupując jedne jeansy, jedne spodnie materiałowe, jedną spódnicę, dwie bluzki z krótkim rękawem, dwie bluzki cieplejsze, dwie pary majtek i dwa biustonosze ( dwupak ) to daje około 1.000 zł. A sweterek, a kurtka jeżeli termin porodu wypada w zimie? Kolejne 400 zł.
Kupując wersje minimalną w sieciówkach wydamy średnio 1.500 zł.

Jeżeli mamy szczęście i trafimy na wyprzedaż to możemy wydatki ograniczyć do 1.200 zł.
W szale radości spowodowanej stanem błogosławionym jesteśmy gotowe jednak wydać ta kwotę. Idziemy do przymierzalni, potem do kasy... i po drodze następuje otrzeźwienie. Chcemy wydać ponad 1.000 zł na ubrania, które będziemy nosić tylko pół roku ? Nie wiadomo czy uda nam się je odsprzedać po porodzie. Zostawiamy więc naręcze ubrań w sklepie i następnego dnia idziemy na bazar. Okazuje się, że zaoszczędzimy może 100 zł.
Nadal nie chcemy tyle wydać, więc szukamy w specjalistycznych sklepach internetowych. Ceny podobne, a nawet nieraz wyższe.
Pozostają nam komisy, których jest jak na lekarstwo i ciuchlandy, których jest mnóstwo. I tu możemy zaszaleć. Szczególnie w kwestii bluzek, sweterków, kurteczek i tak dalej. Spodnie już ciężej nabyć, a spódnic i sukienek nie ma w zasadzie. Ale jak już tyle zaoszczędziłyśmy to wracamy do sieciówki po upatrzone jeansy :)

Ja swoje ciążowe jeansy kupiłam w sklepiku z odzieżą dla ciężarnych. Były średnio wygodne, szef łączący elastyczny ściągacz na brzuszku i resztę spodni nie zawsze układał się wygodnie. A najlepsze jest to, że spodnie przetarły się w udach w sito po trzech miesiącach :)
Za to sztruksy kupione w ciuchlandzie za cenę siedmiokrotnie niższą noszę ciągle. Piorę, suszę na kaloryferze lub na balkonie, czasem żelazkiem, jak nie doschną i dalej noszę :)
Majtek znanej polskiej firmy o włosko brzmiącej nazwie  kupiłam w sumie 4 pary. Jedną już wyrzuciłam, druga też chyba nie dotrwa do porodu.

Bardzo ważny jest też biustonosz. Dobrze dopasowany, wyprofilowany, z szeroką gumką pod biustem i grubymi dobrze trzymającymi ramiączkami. W sieciówkach takich nie ma. A to od niego zależy w największym stopniu stan naszych piersi kiedy skończymy karmić. Wiem co mówię, bo po pierwszej ciąży, do dziś, moje piersi wyglądają fajnie. Choć naturalnie zmieniły kształt. Ale miałam naprawdę dobry stanik. Mam też kilka koleżanek z ogromnym biustem, jedna wykarmiła trójkę maluchów, w tym bliźniaki. Starszego syna i maluchy karmiła 7 miesięcy i ciągle jest zadowolona ze swojego wyglądu. Znajome które zaniedbały ta sprawę mają nie ładne, nieraz zniekształcone piersi.
Ale tu też się zaczynają schody.
Taki biustonosz to wydatek  min.150 zł. Jeden to mało. Bo na początku będzie przesiąkał, nawet mimo wkładek. Albo będą upały...Więc kupujemy dwa. Wydajemy 300 zł. A po dwóch, trzech miesiącach kończy nam się laktacja, albo rozmiar biustu się zmienia, bo piersi produkują odpowiednią ilość mleka a nie jak na początku zalewają nas pokarmem.Nie są tak nabrzmiałe. Więc co? Sięgamy po kolejne 300 zł.?
Choć znajoma od bliźniaków mówi że warto. Bo to i tak dużo tańsze niż chirurgiczne podciąganie biustu i zdrowsze dla naszej psychiki, kiedy ciągle lubimy nasze ciało.

Ciąża to naprawdę niezły biznes.  Na ubranie przyszłej mamy przez sześć miesięcy potrzebna jest jedna miesięczna przeciętna pensja. Wiele kobiet daje się wciągnąć w tą " zabawę ". I wydają znacznie więcej, nawet jak nie muszą, bo przecież przeczytały, usłyszały, ze muszą to mieć, ze bez tego ich ciąża  nie będzie tak szczęśliwa.

A jak mają sobie poradzić te przyszłe mamy dla których nawet wizyta w ciuchlandzie może zrujnować budżet domowy?  To już nie jest kwestia tego czy piąty rok chodzę w tych samych spodniach. Ciało się zmienia i trzeba mu innych ciuszków. Wygodnych.

Czy nie da się uszyć ciążowych kolekcji na każdą kieszeń? Dlaczego tak mało jest komisów z ubraniami dla ciężarnych? Dlaczego bielizna musi być tak droga? Dlaczego kobieta musi godzić się na deformację biustu, bo nie stać ją na dobry biustonosz a same ćwiczenia nie załatwią sprawy?
Ma zmieniony brzuszek, biodra, często rozstępy. Na to mamy mniejszy wpływ, możemy popracować najwyżej nad brzuszkiem. Ale na kształt biustu możemy zadziałać dobrze dobraną bielizną ( udowodniono, ze około 75 % kobiet nosi źle dobrane staniki i to bardzo wpływa na brzydki kształt piersi ). Każda z nas chciałaby się czuć kobieca, zadbana i w ciąży i  po porodzie i karmieniu również, nawet kiedy zdejmie wszystkie ciuszki.


Jeszcze jedna sprawa. Jeżeli nawet już wydam całą pensję na ubrania ciążowe renomowanych, polecanych firm to chciałabym aby te ubrania przetrwały te kilka miesięcy w niezmienionym stanie, Jeżeli będę o nie dbać. Bo spodnie znanej ciążowej firmy drą się po 3 miesiącach, a majtki znanej bieliźnianej firmy po dwóch miesiącach, a rajstopy po jednym noszeniu, albo nawet w trakcie zakładania. W 3 miesiące wyrzuciłam do śmieci ponad 200 zł.

Jedyna nadzieja w ciuchlandach i pomocy koleżeńskiej. Czasem uda się coś pożyczyć, odkupić, dostać od znajomych.




poniedziałek, 26 maja 2014

F... kontra NFZ

Dawno mnie nie było. Dni mieszają mi się z nocą. Czas przecieka przez palce...

Ale o tym kiedy indziej. Teraz chcę opowiedzieć ciąg dalszy zmagań z systemem ochrony zdrowia :)

Ponieważ ciężko mi było dostać się do innego lekarza w ramach NFZ, jak i odebrać wyniki badań, które nie wiedzieć czemu okazały się własnością szpitala a nie moją, postanowiłam skorzystać z lekarzy przychodni prywatnej, z którą mój pracodawca ma podpisaną umowę na świadczenie usług medycznych.
Sprawa była pilna, zapalenie nerek zaleczone, pęcherz moczowy niedoleczony i kończące się zwolnienie lekarskie. 20 tydzień ciąży, pora wstawania do pracy - 4 rano, potem pociąg, zatłoczony autobus, gdzie wejście do niego graniczy z cudem i trochę mniej zatłoczony tramwaj. W pracy 6 - 7 godzin przy komputerze, czyli 6 - 7 godzin gniecenia brzuszka i maluszka i dźwiganie kartonów z dokumentami.

Dzwonię więc do F... przedstawiam pokrótce problem i udaje się, recepcjonistka wpisuje mnie między innymi pacjentkami na już. Biegnę więc i wpadam do gabinetu jak mini tornado. Robię zamieszanie, bo ani karty ciąży nie mam, pani doktor pierwszy raz mnie widzi na oczy, mam jakieś szczątkowe badania wyrwane z kontekstu... Ale przyjmuje mnie. Jestem bardzo zadowolona, doktor bardzo kompetentna, dostaję zlecenia na badania, które będą moją własnością, propozycję leczenia pęcherza bez szkody dla maleństwa a nawet zwolnienie na miesiąc bez proszenia.

I tu cud medycyny prywatnej się kończy.
Wiele badań jest odpłatnych bo moja firma płaci tylko podstawowy abonament. Podwyższam więc abonament dopłacając różnicę na szczęście nie rujnującą kieszeni - ponad 30 zł na miesiąc.

Idę na pierwsze badania - pobranie krwi.
Żyły mam idealne do przeprowadzania na nich rozmaitych zabiegów, duże, wyraźne, tuż pod skórą. Krew ani sam proces pobierania nie robią na mnie wrażenia. Nie odczuwam nigdy większego bólu.
Pani laborantka dezynfekuje mi rękę w okolicy zgięcia łokcia, ale jakby trochę pod skosem, zakłada stazę ale jakby za lekko, nie prosi o zaciśnięcie pięści ani o " popracowanie dłonią "  i nie wiedzieć czemu zamiast korzystać z dobrze widocznych żył bez ostrzeżenia wbija mi się w cieniutką, ledwie widoczną żyłkę bliżej łokcia.
Tym razem czuje ból. Krew nie leci, bo w tak małym naczynku krwionośnym ciśnienie jest zbyt małe. I już wiem, że to co się mimo wszystko zebrało zostanie pod skórą i będę miała krwiaka. Cóż skończone liceum medyczne, praktyki na "erce " siostra i mama pielęgniarki... Nie pracuje w zawodzie, ale jestem w miarę na bieżąco.
Pielęgniarka wyjmuje igłę. Pytam dlaczego wybrała takie dziwne miejsce do pobierania krwi. Odpowiada, że woli wkłuwać się właśnie w te okolice. Zaczyna oglądać moje nadgarstki. Włosy stają mi dęba i kategorycznie oświadczam, że albo pobierze mi krew z żyły w zagłębieniu łokcia, albo wychodzę. Wbija się bez kłopotów, krew leci raźno i kolejny szok. Pielęgniarka zamiast użyć przepisowego sprzętu próżniowego lub chociaż wężyka podstawia probówkę prosto pod igłę, zdejmuje stazę, napełnia więcej jak połowę naczynka i wyciąga igłę. Pytam, dlaczego pobrała tylko krew do jednej probówki, przecież potrzebne są jej dwie. Patrzy na mnie zaskoczona i odpowiada, że ona sobie przeleje. Na co ja z niedowierzaniem w głosie, jak to? Przecież w probówce są odczynniki, których nie używa się w pozostałych badaniach a poza tym krew przelewana natychmiast krzepnie. Pielęgniarka twierdzi, że ona się na tym zna i wie co robi... A ja wiedziałam, że wyników z morfologii nie bedzie.

I nie było... Za to był duży dorodny krwiak blisko łokcia i mały siniak w miejscu drugiego pobrania.

Kiedy odbierałam wyniki, poszłam zapytać o brakującą morfologię. Panie pielęgniarki patrzą w komputerze i twierdzą, że nie była zlecana. Odpowiadam, że owszem była, że w ciąży to standardowe badanie, a na skierowaniu poniżej zaznaczonych badań doktor wpisuje ich liczbę i tam było " 5 " a ja mam wyniki czterech. Na co panie, że to nie możliwe one w komputerze mają 4. Więc ponieważ są te same panie, które były przy pobieraniu krwi, przypominam im jak wyglądał ten          " zabieg ". Pielęgniarki twierdzą, że czasem się krew przelewa, one wiedzą co robią a krwiak przecież zniknie... a poza tym jak one mają 50 pobrań w tygodniu, to nie pamiętają każdej sytuacji. Odpowiadam, że przeciętna przychodnia NFZ ma min. 50 pobrań tyle , że dziennie. Panie milkną.
Proszę o oryginał skierowania. Podobno wyjechał do archiwum. Po niecałym tygodniu?
Widząc że się mnie nie pozbędą łatwo, proponują natychmiastowe pobranie morfologii. Same wystawiają zlecenie, nie pytają co jadłam i kiedy, pobierają dość sprawnie krew i wyniki mam odebrać juz drugiego dnia rano.
Na kolejnym badaniu krwi, znowu oglądają boki moich  łokciowych okolic, ale kategorycznie mówię, że proszę o pobranie z żyły w zgięciu łokcia. Tym razem im się udaje bez komplikacji. obserwuję tez ciekawą rzecz. Oryginały skierowań jedna z pielęgniarek odrywa od zleceń komputerowych, drze i wyrzuca do śmietnika. W ten sposób dowiaduję się, jak są " archiwizowane " niektóre dokumenty w F....

USG

Przysługuje mi darmowe tradycyjne. Wiem już, że sprzęt jest wysokiej jakości. Chcemy wejść do gabinetu z Szefem, ale doktor zaprasza tylko mnie. Sprawdza, że nie będzie kompleksowej wizyty tylko samo badanie, więc zaprasza Szefa do gabinetu. Pyta czy życzymy sobie badanie ileś tam d za 200 zł. Odpowiadamy, że zobaczymy co wyjdzie w tym darmowym z pakietu. Pan doktor jest coraz mniej miły. Kompetentny, ale oschły i oszczędny w wyjaśnieniach. Na dokładniejsze pytania Szefa, dla którego to pierwsze w życiu oglądanie swojego dzieciątka i ogromne przeżycie odpowiada zdawkowo, a dopytywany o szczegóły, proponuje aby szef na medycynę się zapisał. Dostajemy komplet całkiem wyraźnych zdjęć i szczegółowy opis. A doktor sam przyznaje, że nie było sensu wydawać dodatkowo pieniędzy bo nasze dzieciątko tak się chowa, że i tak nie było by więcej widać niż na tych tradycyjnych wydrukach. Żegna nas miło.

A że nasza malutka nie lubi jeżdżenia po brzuchu tymi różnymi końcówkami, to już wiedziałam po pierwszych badaniach, ucieka wtedy jak może najdalej :)

Ile więc trzeba zapłacić, aby poczuć przewagę opieki prywatnej nad państwową?
Dlaczego prywatna duża przychodnia zatrudnia niewykwalifikowane pielęgniarki?




wtorek, 25 marca 2014

Enefzet part tu

Jak już wspominałam, raczej nie chadzam do lekarzy.
Myślałam, że to zwykłe przeziębienie. Wszyscy wokoło poprzeziębiani, więc i na mnie padło. Trochę się zmartwiłam, w końcu żadnego przeziębienia w ciąży nie można lekceważyć.Więc zapakowałam się do łóżka i leżę. Witaminki ( wiem, że przy wirusach raczej się nie stosuje ale jednak maluszek też ma swoje potrzeby ), herbatki z cytrynką, wartościowe żarełko...
18 tydzień ciąży. 3 dzień chorowania, a ja się czuję coraz bardziej wykończona. Mam coraz wyższą temperaturę i dreszcze, czuję się osłabiona. Poza tym w sumie żadnych innych objawów.
4 dzień - jest jeszcze gorzej, dreszcze bardzo silne, coraz częściej powracają, a ja mam coraz mniej siły. Szef spędza weekend w stolicy, ma wykłady. Kończy późno i zanim wróci do domu, zostają mu 4 godziny snu przed następnym dniem na uczelni, więc bez sensu, żeby wracał. Informuję go na bieżąco o moim stanie, pociesza mnie i martwi się. Córka pomaga mi jak może. Przynosi picie, jedzenie, przykrywa, pomaga wstać, wychodzi z psem, a ja leżę. Temperatura skacze, łykam Apap - jedyne tabletki, które są w ciąży dozwolone w takiej sytuacji, rozciągam przerwy między kolejnymi dawkami jak najdłużej mogę wytrzymać. Ale w końcu nie mogę. Zamawiam taksówkę, w ciągu 10 minut jesteśmy z córką gotowe i wychodzimy w mroźną styczniową noc. W szpitalu jestem w przeciągu kilku minut, mimo zaśnieżonej nawierzchni. 
Wyjaśniam w rejestracji co mi dolega. Jestem w ciąży więc najpierw muszę się udać na oddział ginekologiczny. Jest północ. Dzwonię do drzwi na oddział. Wychodzi położna. Wypytuje co się stało. Niechętnie zaprasza mnie do gabinetu. dzwoni po panią doktor. Ta przychodzi zaspana. Pyta co mi dolega. Opowiadam: 4 dni źle się czuję, coraz gorzej, mam dreszcze, coraz silniejsze i skoki temperatury. Jestem osłabiona. W chwili wyjścia z domu miałam 38,5 stopni gorączki. Panie więc zaczynają od zmierzenia temperatury. 36,5. Sugerują, że chce wymóc nocna pomoc lekarską. Odpowiadam, że często zdarza się że temperatura spada po wyjściu na zimno, ale w pomieszczeniu znowu będzie wzrastać. Że schładzanie organizmu to jedna z metod walki z gorączką. Pytają więc z czym ja na prawdę się zgłosiłam? Z dreszczami, z gorączką, czy ze złym samopoczuciem? Odpowiadam, że to jest zespół objawów, których nie da się oddzielić, że świadczą o jakiejś chorobie. Dowiedziałam się, że jestem przewrażliwiona i na pewno mam dużo stresów. Odpowiedziałam, że martwię się o ciążę. Z łaski pani doktor zrobiła mi USG. Uspokoiłam się, bo wszystko wskazywało na to, że nasza malutka czuje się dobrze. Dostałam jeszcze zastrzyk rozkurczający. W sumie nie wiem po co... Zapytałam, czy mogą mi zrobić badania, może zdiagnozuje mnie internista? Odesłano mnie do domu.
Poranek przywitał mnie drgawkami, dreszcze pozostały teraz miłym wspomnieniem. Drgawki wracały co 4 godziny i były coraz mocniejsze. Po 20.00 dostałam wyjątkowo mocnego ataku, któremu towarzyszył szczękościsk, skurcz w udach, barkach i karku, moje ciało prężyło się w sposób przypominający bardzo łagodny atak padaczki. Temperatura spadła do 35 stopni. Wystraszyłam się. Bardzo. Bałam się, że skurcze będą postępować, obejmą macicę, a potem...Na wpół wyjąc wezwałam córkę, która cały dzień bezradnie obserwowała mój pogarszający się stan. Trzymała się dzielnie, robiąc co mogła żeby mi pomóc i ulżyć. Dałam jej do zrozumienia, żeby dzwoniła na pogotowie. Dodzwoniła się szybko, ale mimo, że poinformowała, że jestem w ciąży i opisała objawy, pięć razy ja przełączano na różne numery, aż w końcu dostała telefon do lekarza, który miał zadecydować o wysłaniu karetki. Działo się to w czasie, kiedy w Polsce doszło do serii śmierci noworodków w szpitalach. Lekarz nie odbierał. Szczękościsk ustępował powoli, więc córka wykręciła numer, a ja szczękając zębami i jęcząc próbowałam wyjaśnić o co chodzi. Karetkę wysłano. I wtedy zdarzyła się rzecz najdziwniejsza. Szpital znajduje się 5 minut samochodem od naszego domu. Sanitariusze to mieszkańcy mojej mieściny i dobrze znają topografię okolic. Mimo to karetka z mojego powiatowego szpitala, pojechała na ulicę w Warszawie o tej samej nazwie i numerze!!!!!! Do mnie dotarli po godzinie. W tym czasie Szef dojechał z centrum Warszawy do domu, komunikacją miejską i podmiejską. Atak już w zasadzie ustąpił, miałam jeszcze dreszcze i temperaturę ponad 38 stopni. Miałam nawet siłę zwlec się z łóżka.
Karetka zawiozła mnie do szpitala. Najpierw trafiłam na oddział ginekologiczny, gdzie powtórzyła się sytuacja z dnia poprzedniego, tyle, że odesłano mnie po badaniu na izbę przyjęć na konsultację.  Osłabiona, z dreszczami siedziałam sama w korytarzu na wprost co chwilę otwierających się drzwi wejściowych. Siedziałam jako ten lekki przypadek. Po jakimś czasie okazało się, że moja dokumentacja w ogóle nie dotarła do gabinetu. Półtorej godziny później pielęgniarka wywołała moje nazwisko. Znowu odpytywanie i komentarz: pani jest histeryczką, jest pani przewrażliwiona na punkcie swojej ciąży i po co pani karetkę wzywała, jak mogła się przydać bardziej poszkodowanym?
Skomentowałam, że chorych w tym szpitalu traktuje się bardzo humanitarnie, że widać prawdziwą empatię. Zapytałam w jakim stanie musi przyjechać chory, żeby na chorego wygladał?
Zapadła cisza. Zlecono mi badania laboratoryjne, podłączono pod kroplówki. Po kolejnych dwóch godzinach, kiedy już zostałam nawodniona i nasycona elektrolitami pielęgniarka przyniosła wyniki badań. Lekarka bąknęła coś na kształt przeprosin. Zapalenie pęcherza a w zasadzie nerek, sód i potas znacznie poniżej normy ( stąd dreszcze i potem drgawki ) magnez na dolnej granicy, początek odwodnienia ( mimo, że w domu ciągle piłam ciepłą herbatę, bo po niej czułam się lepiej ). Dostałam zwolnienie na dwa tygodnie i antybiotyk. Pani doktor bardzo była zainteresowana jak wrócę do domu. Nie, skąd, bynajmniej nie w trosce o mój bezpieczny powrót... Robiła wszystko, aby upewnić się, że nie będę chciała wracać karetką. Na moje pytanie jak bezpiecznie w ciąży uzupełnić mikroelementy odparła, żebym sobie piła sok pomidorowy i jadła banany... O walkę z odwodnieniem już nie miałam śmiałości pytać.
Kolejny atak powtórzył się o 5 rano. Na szczęście trochę słabszy. Szef nie poszedł do pracy, bo nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. za to córka poszła poszła " odpocząć " do szkoły po nerwowym weekendzie.

Najlepsze jest to, że gdyby pierwszego dnia w szpitalu nie potraktowano mnie jak zło konieczne i od razu skierowano na badania krwi i moczu, nie miałabym ataków dnia następnego, bo już by wdrożono leczenie.
Gdyby lekarz prowadzący ciążę nie zlekceważył zapalenia pęcherza moczowego, gdyby podjął leczenie skutecznymi lekami, dozwolonymi w ciąży i nie kpił ze mnie ( odmówiłam przyjęcia farmaceutyku, o którym od lat wiadomo, ze w ciąży jest zabroniony ), że chcę być mądrzejsza od niego, do takich komplikacji by nie doszło. Lekarz internista nie chciał podjąć się leczenia pęcherza ze względu na ciążę i brak danych o jej przebiegu.

ps. zmieniłam lekarza prowadzącego ciążę. W innej przychodni. Potrzebowałam wyników badań. W szpitalu dowiedziałam się że:
- są one własnością szpitala
- zostaną wpisane do książeczki ciążowej po wizycie u lekarza prowadzącego ciążę w tym szpitalu
- że mogę zapisać się w kolejce na xero i dostanę je za dwa tygodnie....

Poinformowałam panią w rejestracji, że miałam zapalenie nerek i potrzebuję tych wyników do konsultacji z innym lekarzem na dziś. Dostałam nieostęplowaną karteczkę z notesiku w wynikami dotyczącymi glukozy i moczu. Morfologii pani rejestratorka nie pisała bo bez zmian.

Nie chcę sobie nawet wyobrażać  przez jakie piekło przechodzą ludzie poważnie chorzy.

Odsyłam tez do wpisów 25 tydzień i Enefzet part łan


piątek, 21 marca 2014

Enefzet part łan

Miało być o naszym ukochanym enefzecie, to niech będzie. W końcu i ja sobie pomarudzę.

Do lekarza chodzę rzadko. Wychowana wśród silnych kobiet, po szkole pielęgniarskiej, z mamą i siostra uprawiającymi ten piękny zawód wierzę, że zawsze poradzę sobie sama.
I w wielu przypadkach tak jest. No bo na chorobę wirusową nie ma specyficznych leków. Łóżko, ciepło, coś na gorączkę, na gardło, albo wykrztuśnie... Na pewno bez witamin, bo na nich wirusy żerują, witaminy to dopiero po chorobie. najlepiej chorować też bez mleka, bo obniża działanie środków p/zapalnych.
No ale jak mus to mus. Czasem zdarza się, że problem mnie przerósł.

                             Ciąża to nie problem, ale wymaga regularnych badań, kontroli itd. Szczególnie, że mam cztery dziesiątki na karku :) Ciąża była planowana, więc szybciutko się zorientowałam, że sie udało, wykonałam test na potwierdzenie poczekałam jeszcze dwa tygodnie i postanowiłam zapisać się na wizytę do lekarza. W mojej mieścinie głównie prywatnie, jak się chce dobrze. Ale nie chciałam ani prywatnie ani w naszym ośrodku, aspirującym do miana szpitala. Więc stolyca...

Pierwsza wizyta powinna się odbyć do 10 tygodnia, ze względów zdrowotnych jak i formalnych ( becikowe itd... ) Byłam na przełomie 4 i 5 tygodnia. Dzwonię. Do szpitala, w którym rodziłam pierwszą córkę. Zapisy na styczeń. No świetnie, to akurat już będzie połowa ciąży.  Podobnie w szpitalu, w którym rodziła moja siostra trzy lata temu. Podobnie w tym, który jest najbliżej. I w tym najbardziej znanym też podobnie. Dwa inne z góry wykluczyłam. Dwa następne bardzo daleko. robi się nieciekawie. Pierwsza wizyta w 20 tygodniu? hmmm. Jeszcze jedno miejsce, ostatnia deska ratunku. Tam ja się urodziłam i strzał w dziesiątkę - jest miejsce :) termin przyzwoity, szpital ma dobra opinię. Zapisuję się od razu na usg, choć nie mam jeszcze skierowania. I po wizycie od razu na kolejne. Muszę negocjować termin, bo to najważniejsze usg, w którym można określić, czy można wykluczyć ciężkie wady rozwojowe. Udaje się. Podobnie negocjuję kolejne terminy wizyt.
Czasem na wizytę chodzę przed porą przyjmowania lekarza. tak się umawia z pacjentkami, które nie wywalczyły terminu, albo mają wątpliwości.

Na początku jestem zadowolona z mojego lekarza. Po drugiej wizycie niepokoi mnie, że nie podejmuje badań ginekologicznych, bazuje tylko na wynikach z laboratorium. Tłumaczy mi, że w czymś co jest delikatne się nie grzebie. Ale w ten sposób nie wykryje, czy macica się nie obniża, czy jest prawidłowo zamknięta. Czy kobieta nie ma żadnych zakażeń. Pocieszam się, że niedługo usg, które dużo wyjaśni.
Na kolejnej wizycie pan doktor zaleca na zapalenie pęcherza leki, które w pierwszym trymestrze są uznawane za wysoko poronne. Odmawiam ich brania. Szydzi ze mnie, że jak tak dobrze czytam i słucham innych, to może sama obejmę jego posadę. Leków nie biorę. Bazuję na preparatach z żurawiną. Pan doktor odmawia zapisania leków, które stosują inni lekarze w takich przypadkach.
Po ciężkiej infekcji układu moczowego i nerek zostaje na dwutygodniowym zwolnieniu w domu. na kolejny tydzień wracam do pracy. To już połowa ciąży. Mam do pracy 37 kilometrów. Pociąg, potem potwornie zatłoczony autobus, o ile uda się wejść do niego i na koniec tramwaj. Półtorej godziny. Z koniecznością wstania najpóźniej o piątej rano. Jest mi ciężko wstać o tej porze i boję się zapchanych autobusów, do których nawet nie mogę się wepchnąć. Doktor odmawia wydania zwolnienia. Jest opryskliwy i mówi, że ciąża to stan naturalny. Nie dociera do niego, że dojazd do pracy jest ciężki i długi, że tłok jest zagrożeniem dla dziecka, że muszę wstawać skoro świt, że w pracy siedzę przy komputerze i ściskam dziecko 8 godzin, że muszę dźwigać, bo jestem archiwistką.
Zmieniam lekarza, ale czekam na wizytę półtora miesiąca.  W tym czasie trafiam do przychodni, w której moja firma ma abonament. Pani doktor miła, kompetentna. Ale po skierowania na badania muszę i tak chodzić do lekarza w szpitalu, bo w przychodni zakładowej badania są płatne.Jeżeli okaże się, że nowa pani doktor w szpitalu jest równie kompetentna jak ta w szpitalu, zostanę już u niej.

Po raz kolejny okazuje się, że o zdrowie trzeba walczyć i to dosłownie. Trzeba być wprawnym negocjatorem, mieć minimum podstawy wiedzy medycznej. zapisywać się na badania jeszcze zanim lekarz wystawi skierowanie. Walczyć musi każdy i ten z bólem rakowym, i z przewlekłą chorobą, i z choroba zagrażającą bezpośrednio życiu i matka, która walczy o życie i zdrowie swojego nienarodzonego dziecka, zresztą narodzonego też. chociaż w tej kwestii jak dotąd mam raczej dobre doświadczenia.
Nie można tak sobie pochorować albo zwyczajnie spokojnie być w ciąży.








poniedziałek, 10 marca 2014

Komu sie należą wakacje

Oglądałam ostatnio program o modelce. Dwadzieścia kilka lat, niczym innym zawodowo w życiu się nie zajmowała. Nie zajmuje czołowych pozycji w rankingach. Jedna z dziewczyn, które pochodzą po wybiegach, zrobią kilka sesji i świat mody o nich zapomni.
Opisywała swój dzień pracy. Pobudka wcześnie rano. Śniadanie, toaleta, ćwiczenia, sesja, zakupy w markowych sklepach, pokazy, bankiety.
Oczekiwała na sesję w jakimś afrykańskim kraju. Miała wyjechać lada dzień. cieszyła się że tam wreszcie odpocznie, zrelaksuje się, opali, popływa w oceanie...
Ja rozumiem, że dzień spędzony cały dzień na bieganiu z sali treningowej, na zdjęcia do kapryśnych fotografów, którym prace zlecili jeszcze bardziej kapryśni właściciele reklamowanych produktów, na bankiety, na pokazy i tak dalej męczy.

Ale co ma powiedzieć kobieta, która chodzi do pracy, ma dwójkę dzieci i przez większość dnia jest zdana sama na siebie? To taki najpopularniejszy przykład. A jak jest jeszcze samotna matką, a babcia dzieci mieszka kilkaset kilometrów dalej? A może ma męża pijaka? A może na 5 dzieci. A może....

Moja mama wróciła do pracy po urodzeniu mnie i siostry po przysługujących trzech miesiącach urlopu macierzyńskiego. Była pielęgniarką. Zaczynała od oddziału psychiatrycznego. Ciężko dla dwudziestoletniej, wrażliwej dziewczyny i już mamy. Potem kilka lat w dawnym NRD z nadzieją na poprawę warunków materialnych Pracowała w wielkiej fabryce. Była operatorką suwnicy. Kilka metrów nad ziemią przewoziła kilkutonowe blachy. Popołudniami pracowała w gabinecie pielęgniarskim w hotelu robotniczym. Wróciła do Polski w siódmym miesiącu ciąży. Z wyjazdu nie miała nic. Mój ojciec został tam jeszcze rok. Pobierał zasiłek mamy, o którym nigdy jej nie powiedział i dorobił się kilkuletniego samochodu. Znalazł tam inną kobietę. Kilka lat nie płacił alimentów. Moja mama pracowała wtedy w tak zwanym domu starców. Głównie na noce, bo nie chciała, żebyśmy biegały z kluczem na szyi. Pomagali nam dziadkowie. Ale jak było bardzo źle i nie starczało pieniędzy nawet na jedzenie, po nocnej zmianie ( 100 pensjonariuszy, których trzeba było myć, przewijać, przekładać, karmić i tak dalej ) jechała półtorej godziny przez całe miasto do pracy w szklarni zbierać pomidory. Wracała, kładła się, sprzątała, gotowała i szła na następny nocny dyżur...
W szklarniach nie pracowała długo, ale na same noce w domu opieki pięć lat. Potem dostała pracę jako pielęgniarka środowiskowa w rejonie. Troszkę łatwiej, ale codziennie przemierzała kilka kilometrów na piechotę, chodziła do ludzi mieszkających w ruderach i w luksusowych domach i na parterze ale i na piątym piętrze bez windy. Dostała niewielkie alimenty. Jakoś dawała sobie radę. Potem ja poszłam do pracy więc było jeszcze łatwiej. Ale kiedy okazało się, że trzeba zrobić remont, że moja siostra wychodzi za mąż, powiedziała, że kredytu nie weźmie, bo ją na to nie stać, aby ciężko zapracowane pieniądze wydawać na odsetki od pożyczki. Znalazła pracę na drugi etat. Kilka lat łączyła dwa etaty i opiekę nad chorą mamą. Uzbierała na skromne wesele, remont łazienki a po jakimś czasie nawet na tygodniową wymarzona wycieczkę do Włoch. Ta wycieczka to był jej pierwszy prawdziwy urlop od wielu lat i spełnione marzenie. Złapała bakcyla. Dalej pracowała na dwa etaty. Dzięki temu zwiedziła w następnym roku Jerozolimę, w kolejnym Hiszpanię i Portugalię.
Zrezygnowała z pracy kiedy musiała większość czasu poświęcić bardzo chorej mamie i rocznej wnuczce. Teraz nie pracuje. Zajmuje się wnusią a kiedy ona pójdzie do przedszkola, a moja siostra wróci do pracy, zostanie w domu z rocznym wnusiem.
Nie pracuje? Hmmmm, codzienne dojazdy, pomoc siostrze przy małych dzieciach. znajduje czas na książkę, basen i nordic walking i na ukochane podróże. W tym roku w wakacje spędzi kilka dni na Litwie.
Moja mama zaczęła żyć tak jak lubi dopiero po 55 roku życia. Jej całe życie to były ciężkie warunki, samotność, praca ponad siły. Teraz robi co lubi bo sama na to zapracowała, odłożyła. Nie trwoni grosza na byle co. W tym roku zrobiła pierwszy generalny remont w swoich 46 metrach. Skromnie i ze smakiem.

Śmieszy i wkurza mnie zatem dziewczyna, która na życie zarabia urodą, nie inwestuje w siebie, narzeka jak męczą ją treningi i pozowanie i zakupy i czeka na wyjazd do ciepłego kraju, żeby wreszcie odpocząć....

Komu zatem należy się odpoczynek, czym jest ciężka praca. Czy jest to praca modelki? A może kobiety pracującej 12 godzin w hucie, albo 18 godzin w chińskiej szwalni?

25 tydzień

Bardzo długo zastanawiałam się jaka formę ma mieć ten blog. Czy będzie tylko o rzeczach, które dzieją się obok, czy będę też pisać i prywatnych sprawach...

Nie wiem jeszcze jak daleko się odsłonię.

Na pewno jest jeden temat, który siłą rzeczy będzie pojawiał się w moich wpisach. Oczywiście mogłabym założyć nowego tematycznego bloga, ale nie chcę.Niech ten blog kształtują codzienne zmagania, myśli, przeżycia.

Pod koniec czerwca przyjdzie na świat nasza córeczka. To już 25 tydzień ciąży. Jestem niezmiernie szczęśliwa ale i pełna obaw, jak każda mama.

Moja pierwsza córka na już prawie 15 lat. Jest wyższa ode mnie ( moje metr pięćdziesiąt trzy nie trudno przerosnąć ) Jest owocem miłości mojej i mojego byłego od 8 lat męża. Była upragnionym i zaplanowanym dzieckiem. Rok czekałam aż zajdę w ciążę. I te 9 miesięcy to był cudowny czas. Poza tym, że zmieniało się moje ciało, nic mi nie dolegało. Pierwsze dwa miesiące były troszkę nerwowe, bo dzieciątko chyba nie do końca było przekonane, czy chce we mnie zostać, ale jak już się zadomowiło to na dobre. Byłam na zwolnieniu prawie od początku ciąży, najpierw musiałam, potem już z rozpędu. Spałam i jadłam kiedy chciałam, żyłam aktywnie, wyjeżdżałam nawet na wycieczki, na wczasy.
A. urodziła się szybko. Sześć godzin bez wielkiej traumy, bez ani jednego krzyku z mojej strony. Bolało bo musiało, ale było nie najgorzej :) troszkę stresu na koniec bo malutka traciła siły, a ja dużo krwi. Były rozważania czy nie robić cesarki, ale na szczęście wszystko poszło dobrze.

Ta ciąża jest inna. Też wyczekana, ale z innego powodu. Szef musiał " dorosnąć " do tej decyzji. Za to jak się zdecydował to już po dwóch miesiącach skakaliśmy z radości. No i nie mam już 26 lat tylko 40 :)
Pracowałam do 20 tygodnia ciąży, bo czułam się nieźle. Pokonała mnie droga do pracy. Dojazd pociągiem, autobusem i tramwajem i konieczność wstania maksymalnie o 5 rano.
No i ugniatanie brzuszka przy komputerze dziewczynce bardzo się nie podoba :) nie znosi jak siedzę długo pionowo. Wtedy się kręci zmuszając mnie do relaksu w pozycji pół leżącej.
W ogóle lubię teraz więcej leżeć, polegiwać, wyciągać się. Szybciej się męczę.
To polegiwanie jest nie dobre bo mnie rozleniwia. Moje ciało i umysł. Dużo czytam, podsypiam.
Ale do prac domowych nie mam serca ani ochoty... No jasne, ze sprzątam, zmywam, gotuję ale zanim się zbiorę, ech...

Na dodatek Szef był miesiąc w delegacji. Ponad 3000 kilometrów od domu. Kiepsko mi się śpi samej w nocy, więc czytałam do pierwszej, do trzeciej w nocy, w dzień odsypiałam.
Szef wrócił ale organizm przyzwyczaił się do innego rytmu, ciekawe czy już tak zostanie aż do porodu.

Czego się  boję? Żeby córeczka urodziła się zdrowa. Wiemy, że że jej ciało rozwija się dobrze. Jest dość ruchliwa :) Chciałabym aby jej rozwój dalej przebiegał tak harmonijnie, żeby urodziła się również bez żadnych deficytów umysłowych.
No i finanse. Czy uda nam się obu córkom i nam zapewnić godne życie? Nie jesteśmy fanami gadżetów, nie wydajemy pieniędzy tylko po to aby coś mieć bo wszyscy mają. Ale mamy kredyt mieszkaniowy. I rok będę na urlopie wychowawczym płatnym o dwadzieścia procent mniej. Czy nasza córeczka dostanie się do żłobka? Na prywatny nas nie będzie stać , ani na nianie. Czy nie będziemy rodzicami, które dziecku przysporzą traumatycznych przeżyć?

Czasem ogarnia mnie euforia a czasem panika


Myślę, że to na tyle na dziś :) Dziewczynka daje znać, że czas się wyprostować. W najbliższym czasie perypetie zdrowotne w naszym ukochanym w enefzecie....




piątek, 31 stycznia 2014

Myśloodlewnia

Myśloodlewnia w zamierzeniach ma się pojawiać co czas jakiś.
Ma to być miejsce, gdzie znajdą się różne nie związane ze sobą tematy, krótkie refleksje, luźne myśli. Za krótkie na całego posta, czasem nie warte rozwijania, a jednak dręczące moją głowę :)
Czas zaczynać

1. Blog powstał jako internetowy pamiętnik. Zamiast zapisywać setki kartek, albo zużywać bajty na swoim komputerze, każdy mógł swoje myśli przelać na ogólnodostępne serwery. Był anonimowy, ale musiał liczyć się z tym, że ktoś to przeczyta i może nawet skomentuje. Czasem komentarze pozwalały na nowo zmierzyć się z własnymi kłopotami, lękami, wątpliwościami.
Obecnie blogi są tak popularne, że zakładająca je osoba nie pisze już tylko dla siebie, pisze od razu uwzględniając w tle odbiorcę. Rzadko zdarza się typowy zapis pamiętnikowy, raczej jest to relacja skierowana do kogoś

2. Chciałabym wyjaśnić kim jest Szef z poprzednich wpisów :) Szef to mężczyzna, z którym dzielę swoją codzienność ponad siedem lat. Nie jest moim mężem. Nie lubię określeń konkubent, partner.
Wyrośliśmy już z mój chłopak, moja dziewczyna...
Najbardziej pasuje mi określenie " niemąż " ale ono pochodzi z innego bardzo popularnego bloga i zawsze już będzie mi się kojarzyć z jego autorką. To trochę tak jakby zostało nie formalnie opatentowane.
Więc co mi zostało ?
Pracujemy w jednej firmie, tam się poznaliśmy i jakiś czas wykonywaliśmy tą samą pracę. Ale mój mężczyzna dostał awans i potem kolejny. Nie był moim szefem, ale z racji pełnionej funkcji miał bezpośredni wpływ na podejmowane przeze mnie czynności zawodowe. Prywatnie też są tematy, w których to on ma pierwsze zdanie, może mi coś doradzić, błysnąć wiedzą. Więc żartobliwie zaczęłam Go nazywać Szefem i tak już zostało. Oprócz imienia, innych pieszczotliwych określeń.
Pomyślałam więc, że Szef to dobry pomysł na nazwanie w blogu mojego mężczyzny.
A poza tym jak to fajnie jest powiedzieć " sypiam z szefem " :)

3. Zauważyłam, że najłatwiej jest pisać o rzeczach smutnych lub irytujących, wkurzających. Chyba mocniej w nas zostają, niż jakieś drobne codzienne radości

4. Najbardziej lubię spać nago. Ale są takie pory roku, że dla kompletnego zmarźlucha jakim jestem, jest to nie do przyjęcia. Więc sypiam w piżamkach. Na czas kiedy jeszcze nie jest mroźno mogą to być krótkie koszulki nocne. Krótkie, bo w długich tak się oplątuję, że budzę się zawinięta w nie jak szynka do peklowania, tylko, że od szyi do pępka, reszta jest cudownie wolna :) Dlatego najbardziej lubię portaski z bluzeczką. I tu pojawia się problem.Na wstępie odpadają wszystkie tradycyjne ciocine wzory i materiały, oraz dziecinne wzorki i naszywki typu misie, pieseczki itd. Szukam czegoś co jest kobiece i ciepłe zarazem :) I to jest najcięższy orzech do zgryzienia, bo zazwyczaj to co ciepłe to barchanowe lub dobre dla babci. Inna kwestia która mnie zaprząta przy zakupywaniu piżamy, to kto wymyślił połączenie długich spodni z krótkim rękawkiem? Dolna część ciała zazwyczaj nie wyłazi spod kołdry, jest ciepło, szczelnie owinięta. Ale górna... a i owszem. Rzadko kto śpiąc jest zawsze okryty po samą szyję, albo nawet łącznie z głową. A jeśli się śpi na dużym łóżku pod szeroką kołdrą we dwie osoby, między nimi zawsze robi się szczelina. No chyba, że leży się bliziutko. I czy nie miało by większego sensu szycie piżam z długim rękawem i krótką nogawą?
Pomijam już kwestie rozmiarówki. Wszystko szyte jest na długie i dość szczupłe osoby. A ja jestem krótka i nie szczupła :) Więc w sumie najbardziej cieszę się jak znajdę komplet z rybaczkami :) ach ale te krótkie rękawy....

5. Kiedy mówię ludziom, że ósmy rok nie oglądam telewizji ( no dobra czasem zajrzę córce przez ramię, albo jak już włączy telewizor i skończy oglądać swój program, przełączy na inny i trafi czasem na coś ciekawego dla mnie. Ale myślę, że i tak wyjdzie maksymalnie godzina na tydzień ) myślą, że ich kantuję. Że to jakaś poza, kreacja... nawet moja babcia nigdy mi nie uwierzyła, uznała, że z jakiś powodów nie chcę się przyznać, że oglądam. Moja mama i siostra z mężem czasem pytają w rozmowie " a widziałaś, w tym programie to..., albo fajna ta reklama, w której .... " Hmmmm...
Nie widziałam i nie wiem jaka reklama, no chyba, że w radio też da się usłyszeć, a radia słucham namiętnie, takiego co dużo gadają a mało graja. Lubię kontakt z człowiekiem a nie z komputerem co odtwarza muzykę.



piątek, 24 stycznia 2014

Czytanie

Czytam od piątego roku życia. Odkąd zaczęłam nie mogę przestać. Kiedy byłam dzieckiem, nastolatką miałam wrażenie, że czytanie jest powszechne, że robi to prawie każdy. Niektórzy czytali mniej, niektórzy podobnie jak ja nie mogli oderwać się od książki.
Minęło kilkanaście lat, najmłodsze dzieci w rodzinie dorosły, komputery stały powszechne i w miarę dostępne. Okazało się, że młodsze pokolenie nie przepada za słowem pisanym, nawet w internecie szuka raczej filmów, muzyki, gier niż ciekawych artykułów.
Przez ostatnie dziesięć lat ciągle słyszę w mediach, jak żenujący jest poziom czytelnictwa w Polsce. Że dramatycznie spada ilość przeczytanych książek na osobę w roku. Że ludzie książek nie kupują. Że biblioteki pustoszeją.
No cóż, uważam że to demagogia. Komuś bardzo zależy żeby społeczeństwo uwierzyło, że jest nieoczytane. Nieoczytane czyli głupie.
To jest proces w psychologii nazywany " wbijaniem w rolę ". Jeżeli zauważy się u kogoś jakąś słabość, to ciągłe przypominanie mu o tym, wypominanie, dokuczanie, sprawia, że on sam zaczyna wierzyć w to, że jest to jego poważny problem. Później już nie tak trudno wmówić takiej osobie, że jest ona w danej kwestii do niczego i już się nie zmieni. Taka osoba z takim brzemieniem może przeżyć miesiące, lata, całe życie.
Myślę, że dokładnie  to robią nam media. Wbijają nas w rolę nieoczytanych, tępych obywateli, których jedynym zadaniem jest wypełnić określone role społeczne. A my słuchamy i wierzymy.

Jeżdżąc do pracy i wracając z niej lubię obserwować ludzi ( o ile nie usnę, albo nie czytam ).
Czasu na obserwację mam dużo, bo najpierw dojeżdżam około 20 km. do miasta stołecznego, a później muszę się przebić przez całą Warszawę. A i środowisko bardzo zróżnicowane bo i wiejskie i podmiejskie i małomiasteczkowe i wielkomiejskie. Ważna jest tez pora dnia.

Najwcześniej wyjeżdżam pociągiem o piątej rano. W większości wagonów światło jest przygaszone i ludzie śpią. Faktycznie znaleźć kogoś czytającego o tej godzinie nie jest łatwo.
Po godzinie szóstej więcej przedziałów jest rozświetlonych i ludzie chętniej wyjmują książki i prasę codzienną. Koło siódmej widać najwięcej czytającej młodzieży. no niestety czytają głównie notatki ze szkoły.
W autobusach i tramwajach rzadko kto jedzie dłużej niż dwadzieścia minut. Więc i śpiących jest mniej, za to czytających więcej. Dużo więcej. Śmiało mogę napisać, że około połowa ludzi czyta. Większość jednak książki, nieliczni prasę poranną szmatławą.

Po południu osób czytających w środkach komunikacji miejskiej i podmiejskiej zawsze jest minimum połowa wśród jadących. Siedzą, stoją, nieważne, czasem nawet w ścisku. Niektórzy tradycyjnie trzymają w dłoniach książki, inni rozmaite gadżety elektroniczne, w których przesuwają karty książek.
Myślałam, że tak jest tylko w dużym mieście, ale nie. W pociągu tendencja się utrzymuje. Wiem bo liczyłam :) Zawsze przynajmniej połowa podróżujących czyta.

Nie chcę wnikać w to co ludzie czytają, ale w uogólnieniu rzadko widuję kiepskie romansidła, czy szmirowate powieści. najczęściej czytają to co jest modne. Ale CZYTAJĄ.

Więc gdzie to nasze analfabetyczne społeczeństwo? Gdzie ono się kryje?

Może gorzej jest na małej wsi. Gdzie ludzie pracują fizycznie po dwanaście godzin i wieczorem marzą tylko o wygodnym łóżku. Gdzie biblioteki oferują tylko starsze pozycje czytelnicze.

Ale w małych miastach i w tych całkiem dużych biblioteki są świetnie zaopatrzone, nawet w nowości. Jest w czym wybierać. Na niektóre książki są zapisy. Czeka się minimum miesiąc. W kolejce kilka osób, czasem nawet dziesięć.

I to jest to społeczeństwo co nie czyta.

Małe sprostowanie.
Młodzież raczej nie czyta. Ludzie starsi też niekoniecznie.
Najwięcej  czytających to ludzie między 25 a 60 rokiem życia ( tak na oko oczywiście )
Dużo osób czyta książki z bibliotek, albo się wymieniają miedzy sobą, to pierwsze widać, drugie odgaduję z rozmów.

Moje prywatne spostrzeżenia:

Nie wiem czy książki są za drogie, być może. Tanie nie są.
Pisarz też musi zarabiać, a dobry pisarz albo pisze albo zbiera materiały, nie zarabia na niczym innym.
Ale jest kilka sposobów żeby kupić je taniej. Oficjalnie i legalnie. Na przykład zamawiając przez internet i odbierając samemu z punktu dostawy lub z księgarni, albo logując się na stronie wydawnictwa i uzyskując bony rabatowe za lojalność lub sympatię.

To nie prawda, że pracującego Polaka o średnich dochodach  ( powiedzmy 2000 zł netto ) nie stać na książkę. to ciekawe... Bo na papierosy i alkohol stać. Jedna książka to 3 paczki papierosów, lub jedna butelka wódki, lub 10 puszek piwa. Ile zdrowiej :)



Nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy społeczeństwem co nie czyta, przestańmy słuchać demagogii, rozejrzyjmy się dookoła. I łapmy za książkę. Dajmy się wbić w tą pozytywną rolę.