poniedziałek, 20 października 2014

Jak skrócić kolejki do lekarzy

Miało już nie być o NFZ-cie, przynajmniej na razie. Ale szlak mnie trafił za pośrednictwem mediów.

Fakty są takie:

- żeby dostać się do lekarza pierwszego kontaktu trzeba wydzwaniać do przychodni przez minimum pół godziny, jeżeli uda się dodzwonić i zamiast ciągłego sygnału nie odbierania z drugiej strony miły głos powie    " słucham " to i tak może się okazać, że dziś do lekarza numerków już nie ma. Możemy przyjść w czasie godzin urzędowania doktora i zapytać się, czy nas przyjmie.A jeżeli mamy szczęście to dostaniemy upragniony numerek.
Możemy stanąć w kolejce pod przychodnią najpóźniej godzinę przed jej otwarciem. Skutek może być taki jak powyżej, chociaż chyba stojąc w kolejce, łatwiej dopchać się na wizytę do lekarza niż liczyć na odebranie telefonu. Są jeszcze inne zyski ze stania w kolejce: możemy wychwycić wszystkie najnowsze plotki, nawiązać nowe znajomości, odświeżyć stare. Możemy zignorować otoczenie i książkę czytać. Grać w gry w  urządzeniach mobilnych, rozwiązywać krzyżówki, rozmawiać przez telefon. Czyli nadrobić rozmaite zaległości w rozrywce. Gorzej jeżeli przy okazji zmutujemy swoje wirusy lub/i nabędziemy nowe.

- żeby dostać się do lekarza specjalisty musimy robić dokładnie to samo co opisane jest w podpunkcie pierwszym, tylko, że wizyta u upatrzonego lekarza nie odbędzie się w tym samym dniu, ale za minimum dwa tygodnie. Czasu maksymalnego oczekiwania na wizytę nie sposób określić. Na jedne badania się zapisałam z wyprzedzeniem półtorarocznym. Nie czekałam. Ryzykowałam. Dziś jestem szczęśliwą mamą drugiej córeczki.

- chorych jest miliony, lekarzy kilka tysięcy, co gorsza lekarz sam może stać się pacjentem i stanąć po niewłaściwej stronie barykady i choć dosłownie stać nie będzie w kolejkach razem z nami nie doktorami bo wiadomo, że zawsze któryś kolega przyjmie na wizytę bez konieczności oczekiwania dłuższego niż opuszczenie gabinetu przez poprzedniego pacjent, to i tak sprawi, że zajmowane przez nas miejsce w kolejce obsunie się o kolejne oczko.

- w każdej przychodni personel medyczny powiesił karteczkę, że " Godziny umówionych wizyt lekarskich są godzinami orientacyjnymi, gdyż każda porada jest uzależniona od indywidualnego przypadku i czas porady lekarskiej może odbiegać od czasu na nią przeznaczonego " czy jakoś tak...
Szkoda, że nikt nigdy nie dopisał, że czas wizyty u lekarza jest podawany z dużym wyprzedzeniem, bo od zawsze wiadomo, ze lekarze się spóźniają do pracy.

- kolejki wydłużają pacjenci " tylko po receptę ". Dla lekarza to dobrze. Kolejne punkty nabite. Dla pacjenta, kolejne minuty na korytarzu.

Te wszystkie okoliczności sprawiają, że rozmaite mądre głowy wymyślają sposoby jakby skrócić czas oczekiwania na wizytę do lekarza, głównie specjalisty. Pokuszono się nawet o wydrukowanie specjalnych książeczek wizyt lekarskich, rozdanie pacjentom kart magnetycznych, zapisywanie na godziny, utrzymanie systemu numerkowego itd. Niektóre punkty opieki medycznej stosują wszystkie te metody na raz. A lista oczekujących jeżeli się nie wydłuża to nie maleje, a czas oczekiwania jest jaki był.

I nareszcie BINGO. Nawet można by zakrzyknąć za Archimedesem EUREKA, żeby bardziej doniośle było.
NFZ poinformował, że od października tego roku pacjent chorujący na przewlekłe, popularne choroby, nie zagrażające jego życiu w najbliższym czasie, będzie mógł dostać 12 recept, po jednej na każdy miesiąc w roku. Wypisując maści lekarz będzie mógł uszczęśliwić pacjenta aż szesnastoma receptami, ale do wykupienia w trzy miesiące. Na podobny czas pacjent dostanie recepty na środki medyczne i apteczne spożywcze, ale już na antykoncepcyjne aż na pół roku. Chorzy przyjmujący leki w związku z zaburzeniami psychicznymi dostaną recepty tylko na miesiąc.

I to naprawdę jest skuteczne rozwiązanie. Lekarz zobaczy pacjenta tylko raz w roku, o ile pacjent sam nie zgłosi się wcześniej z powodu pogorszenia stanu zdrowia. Jest szansa, że nie da rady. Wiele chorób nie zostanie wykrytych, nie będzie żadnej możliwości weryfikacji, czy pacjent leki nadal powinien przyjmować, czy zapisać inne, czy zmienić dawki. Czy w ogóle je przyjmuje.

Na korytarzach będzie puściej. Znudzone siedzeniem w domu babki będą musiały znaleźć inne miejsce do wylewania żali, niż rękaw fartucha doktora. Żaden hipochondryk już głowy lekarzowi zawracał nie będzie. A jak ktoś słabowity i przez ten rok z życiem się pożegna? Przecież jakby tak odwiedził lekarza co trzy miesiące generowałby koszty i wydłużał kolejki, badania by musiał robić, co raz to innych specjalistów odwiedzać. A tak po kłopocie, a w ogóle co komu po słabym materiale genetycznym?
Jeden przepis a kolejki, krótsze o minimum dwadzieścia pięć procent. I teraz wreszcie do specjalisty dostanę się po miesiącu oczekiwania, a nie po pół roku. Wiwat zespół mądrych głów NFZ-tu

No chyba, że ta kolejka się skróci o mój numerek...







niedziela, 19 października 2014

Lekko, łatwo i przyjemnie

Tym wpisem chciałabym zakończyć etap ciążowy na blogu. Dla mnie zakończył się prawie cztery miesiące temu. A  ja pomieszałam dzień z nocą i ech.....

Kiedy rodziłam pierwszą córkę chyba jak każda kobieta, bałam się.O to czy malutka urodzi się zdrowa, czy nie będzie komplikacji, bólu...
Nastawiłam się na to, że boleć będzie bo musi. Nie oczekiwałam, że personel szpitala będzie mi nadskakiwał i użalał się nade mną. Każdy z nas miał tam swoje zadanie do wykonania. Ja chciałam bezpiecznie urodzić, personel miał mi w tym pomóc a mąż zapewnić wsparcie.Liczyłam na spokój, dobrą atmosferę, ludzi zaangażowanych w swoją pracę, profesjonalistów. I dokładnie tak było.
Dwa dni przed porodem byłam przyjęta do szpitala, bo miałam skurcze, które ustąpiły. Nie mogłam leżeć więc powoli chodziłam po schodach. Az poczułam, że malutka umiejscawia się na ścieżce prowadzącej na zewnątrz. Przyszły pierwsze bóle Co prawda na początku lekarz nie chciał uwierzyć, że to już i ze wody mi odchodzą, ale w końcu zgodził się mnie przebadać. Wody przestały się sączyć, chlupnęły obficie. Pan doktor wykonał telefon z prośbą o naszykowanie sali i za chwilę już szłam na oddział porodowy. Zadzwoniłam po męża mimo, że doktor zapewniał, że jeszcze nie ma takiej potrzeby, bo pierwszy poród trwa długo, ale co tam, jak chciał być, to niech będzie od początku.
Dalej wszystko potoczyło się tak jak powinno, bolało, skurczało się :) ale czułam, że jestem coraz bliżej momentu, kiedy moje cudo przytulę. Było też troszkę adrenaliny, bo dużo krwi straciłam i sił zaczynało brakować, ale lekarz troszkę nam pomógł i udało się bez kłopotów. Sześć godzin. Tak naprawdę to oczekiwałam, że będzie gorzej, czekałam na jakiś armagedon, nic takiego się nie wydarzyło. Byłam szczęśliwa i spokojna, zmęczona. Miałam takie dreszcze, że nie mogłam długo trzymać mojej córeczki bałam się że ją upuszczę. Nawet nie krzyczałam, zapamiętałam z lekcji położnictwa i szkoły rodzenia, że kobieta, która krzyczy odbiera dziecku tlen.Tak mi to utkwiło w głowie, że nie dopuszczałam do siebie myśli, że krzyk pozwala tez ujść emocjom, ale w sumie, nie był mi potrzebny.
Nawet obecności męża nie potrzebowałam tak bardzo, wszystko toczyło się spokojnie własnym rytmem, a były sytuacje, że czułam się skrępowana jego obecnością.

Liczyłam na to, że skoro pierwszy raz był taki " lekki, łatwy i przyjemny " drugi będzie taki sam. Lekarze mówili, że ponieważ było piętnaście lat przerwy to będzie jakbym pierwszy raz rodziła i że jestem starsza o te lata i. że...
Ja wiedziałam swoje. Z takim nastawieniem pojechałam urodzić moją drugą córeczkę.
Wszystko było inaczej.
Dwa dni po terminie pojechaliśmy do kina. Z Szefem i córką. Bardzo chciałam zobaczyć " Czarownicę " z Angeliną Jolie. Kiedy tylko popłynęły pierwsze takty muzyki, moje maleństwo w brzuszku zaczęło się niesamowicie kręcić. Ja oglądałam a mój brzuch falował przez cały film. Po kinie pozwoliłam sobie na śmieciowe jedzenie, licząc się z tym , że nie prędko skonsumuję podobne świństwo. Ukoronowaniem sobotniego rodzinnego wyjścia była kawa w popularnej sieciówce, dla mnie łagodna. Potem w pociąg i do domu. Wagonem trzęsło niemiłosiernie. A w połowie drogi dogoniła nas burza. Mimo, że ze stacji do domu na piechotę nawet z brzuszkiem miałam tylko piętnaście minut, pojechaliśmy taksówką.
W domu postanowiłam poodkurzać, ale w międzyczasie weszłam do łazienki i wtedy malutka uznała, że to już czas i odkręciła kranik z wodami...
Z powrotem wskoczyliśmy w  taksówkę, ja z wielką płachtą folii, na której usiadłam. Starsza córeczka niestety została w domu i musiała poczekać na swojego tatę, który zabrał ją do siebie do domu. Była bardzo dzielna i zorganizowana.
W pół godziny dojechaliśmy do szpitala. Badania, KTG, papierologia.
Umawialiśmy się, że Szefa przy porodzie nie będzie. Potowarzyszy mi chwilę i będzie czekał na korytarzu lub w jakiejś świetlicy, na tyle blisko, aby przyjść powitać na świecie swoje cudo.
Więc dostał Szef takie ubranko niebieskie z fizeliny, jak główny chirurg, ja odstroiłam się w kusą, szeroką koszulkę domową i ruszyliśmy na porodówkę.
Na początku było fajnie. Leżałam sobie na takiej sali " przed " z czterema paniami, szef dostarczał nam rozrywki i pilnował KTG. Ja wchłaniałam kroplówki.
Potem przenieśli nas na salę na której miała przyjść na świat nasza córeczka. Ponieważ nie miałam skurczy i nic się nie działo a wód też już prawie nie miałam dostałam oksytocynkę. Nic. Dawkę zwiększono.Nic. jeszcze raz. Pojawiły się skurcze. Silne, niesamowicie obezwładniające. Nie mogłam leżeć. Mogłam chodzić. Bardziej stać, bo byłam przywiązana do KTG i kroplówki. Trochę klęczałam na łóżku. Skurcze atakowały mój brzuch, całe moje wnętrze, moje maleństwo a moje ciało nie chciało się otworzyć żeby ją wypuścić. Położna była zadaniowa. Przychodziła kiedy musiała, sprawdziła co trzeba, poburczała i szła do siebie.
Sala z przygaszonym światłem, nie przytulna. My głodni bo burgery już dawno rozpłynęły się w naszych brzuchach. Szef coraz bardziej śpiący, poprzedniej nocy nie spał, już nie pamiętam czemu. Zapytałam czy chce już wyjść, powiedział, że widzi, że jest mi potrzebny. Na początku troszkę próbował drzemać, ale widział, że jest mi coraz ciężej znosić skurcze i okazał się nieoceniony. Był moim wsparciem i psychicznym i w sensie dosłownym. Opierałam się na nim, podtrzymywał mnie, podawał picie. Cierpliwie znosił moje dłonie zaciśnięte na jego przedramionach, ramionach. Z troską patrzył na ból wymalowany na mojej twarzy i słuchał cichutkich jęków i sporadycznych warknięć. Potem mówił, że moja twarz była mapą mojego cierpienia i walki o każdy kolejny centymetr rozwarcia. A rozwarcie zatrzymało się w najgorszym najtrudniejszym dla organizmu momencie, na siódmym centymetrze, na trzy godziny.
Przed porodem moja siostra powiedziała mi: " pamiętaj, jak będziesz myślała, że już nie wytrzymasz, to już będzie koniec ". Ten koniec trwał i trwał. Był moment, że czułam się jak zaszczute zwierzątko, zaszczute bólem. Wtedy poczułam niesamowity kontakt z naturą. Zza okna słyszałam szemranie deszczu i czasem grzmoty oddalającej się burzy.
Położna na moje zaniepokojone pytania, czy tak ma to trwać, odparła, że chyba wiadomo, że ma boleć, wszystkie boli. Informację, że nie jadłam od dziesięciu godzin, że odkąd zaczął się poród w zasadzie cały czas jestem na nogach, bo tak mi jest łatwiej i wierzę, że będzie szybciej, że tracę siły zbyła wzruszeniem ramion. Odmówiła rozważenia propozycji podania znieczulenia. Wyszła.
Tak to prawda ja - domowa etatowa twardzielka, znosząca każdy ból niemal bez skargi poprosiłam o znieczulenie.Nie mogąc liczyć na nic więcej jak wsparcie szefa, czekałam na cesarkę.
Obserwowałam wschód słońca. Minęły kolejne dwie godziny. Stał się cud. Przyszła do nas inna położna. Szef po raz kolejny zapytał o znieczulenie. Usłyszeliśmy: " nie ma sprawy, już idę po anestezjologa ". Uśmiech na jej twarzy i na naszych.
Starałam się przeczytać co podpisuję i podpisać się w miarę wyraźnie. Weszłam na łóżko i położyłam się na boku. Przemiły anestezjolog miał tylko jedną prośbę. Nie drgnąć, żeby nie wiem co. Leżałam na boku, skulona, w najbardziej niekorzystnej pozycji, moje ciało przeszywały skurcze, niemal bez przerw.... nie drgnąć.... zlekceważyć skurcz, zlekceważyć wkłucie. Nie drgnęłam. Przecież mówiłam, że jestem twardzielką.
Cud trwał, ból malał, mogłam oddychać, mogłam poleżeć. Odpoczywałam. Najwspanialszy Szef też.
Siódma rano. Zmiana personelu, inna położna.  Kiedy tylko weszła wiedziałam, że będzie dobrze. Energia, uśmiech, jakieś dobro wypisane na twarzy. Sto procent empatii. Cierpliwość, wyrozumiałość i zero cackania.
Odpoczęłam, uspokoiłam się, nabrałam sił. Moje ciało po trzech godzinach zaczęło się otwierać. Wtedy Szef spojrzał mi w oczy. Skinęłam głową. Pocałował mnie. Położna czekała. Teraz już tylko my kobiety miałyśmy zadanie do wykonania.
Poszło dobrze, spokojnie. Żadne tnące przedmioty nawet przez sekundę nie były w użyciu. Położna Bogusia była moim i córeczki aniołem. Niesamowita kobieta, z niesamowitą wprawą, cierpliwością.
Po szesnastu godzinach ujrzałam jak na świecie pojawia się maleńka główka mojej córeczki pokryta długimi czarnymi włoskami. Poprosiłam, żeby ktoś zawołał Szefa. Ja musiałam jeszcze trochę poleżeć a on niech się już nacieszy naszym szczęściem.
Nigdy nie zapomnę jego twarzy. Miłości w oczach, miłości do nas, ale przede wszystkim do córki. Łez szczęścia. Malutka była zmęczona, więc szybko pojechała na obserwację, ale byliśmy tacy szczęśliwi.
Szef kilka razy chodził do niej, ja pojechałam dopiero po czterech godzinach. Po ośmiu już była ze mną. Szef dojechał później. W między czasie położne zaproponowały aby pojechał do domu się zdrzemnąć jak usnął na krześle na korytarzu.

Zrozumiałam jak wiele zależy od personelu. Jestem pewna, że spod opieki pierwszej położnej trafiłabym na cięcie, pod opieką dwóch kolejnych urodziłam bez ani jednego nacięcia.
Ważne jest opanowanie rodzącej, gdybym spanikowała, albo dała sić ponieść bólowi było by źle.
Ważna jest bliska osoba. Nie koniecznie ojciec dziecka, ktoś z kim czujesz się spokojnie i bezpiecznie. ktoś kto wie, kiedy być na sto procent i wie kiedy kobiety muszą zostać same.