czwartek, 31 grudnia 2015

Jam jest Dina

Koło do podnoszenia wiadra z gorącym ługiem jest bardzo ciężkie. Niewiele dorosłych kobiet ma siłę aby je poruszyć. Nikt nie wie jak udało się tego dokonać kilkuletniej Dinie. Jej mama nie miała szansy uciec przed płynącą falą ługu. Umiera w niewyobrażalnych cierpieniach a jej krzyk Dina będzie słyszała w wyobraźni już zawsze.
Małą dziewczynką, która po tragicznej śmierci swojej mamy przestała mówić,  nikt się nie zajmuje. Całe dnie spędza w budynkach gospodarczych na farmie swojego ojca i w okolicznych lasach. Życia uczy się od zwierząt i prostych ludzi, którzy od czasu do czasu ofiarowują jej odrobinę zainteresowania lub pomocy. Dorosła Dina jest dzika, ledwie oswojona. Kieruje się instynktami, przeczuciami, nie zna uczucia wstydu.
Egoistka ale jednocześnie bardzo sprawiedliwa i wrażliwa na krzywdę innych.
Bezwzględna w walce o to co dla niej najważniejsze.
Zasłuchana w głosy z zaświatów i śpiew wiolonczeli.
Twarda kobieta o duszy dziecka

Niezwykły portret niezwyklej kobiety.
Kilkanaście barwnych postaci wraz z ich marzeniami, zwycięstwami, klęskami i uczuciami.
Przejmujące opisy surowej norweskiej przyrody.
Magiczna, zmysłowa powieść a może baśń ? Cały czas czułam pod skórą pulsujące napięcie. Senna opowieść, która aż kipi życiem w jego najbardziej pierwotnej formie.

Taki cudowny obraz namalowała dla nas Herbjørg Wassmo w " Księdze Diny "

Recenzja napisana w związku z wyzwaniem " Czytamy literaturę skandynawską " na blogu

http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/

 od stycznia zaczyna się druga edycja, zapraszam w imieniu autorki :)


środa, 4 listopada 2015

Jesień

Jesień przychodzi w dniu urodzin mojej babci.
Jesień przychodzi dzień przed moimi urodzinami.
Jesień jest zachwycająca.
Muska moje ciało odrobiną słońca, bawi się kolorami. Drzewa przywdziewają nowe szatki w moich ulubionych kolorach. Tu troszkę żółci, tam cień czerwieni, gdzie indziej pyszni się pomarańcz.
Zbieram kasztany. Uwielbiam ich barwę, dotyk niemal jedwabnej skórki. Trzymam je w dłoniach jak talizman.
Brodzę w liściach, które szeleszcząco przesypują mi się nad butami.
Delikatne krople deszczu pieszczą moje poliki i usta.

Jesień przyszła, omamiła mnie kolorami, nasypała do kieszeni kasztanów, kazała podziwiać ich gładkość. Zapraszała do spacerów trawnikami szeleszczącymi liśćmi. Dotykała mojej twarzy słonecznymi palcami i zraszała ją kroplami.

Jesień hochsztaplerka...
Któregoś dnia zakryła słońce szarymi, gęstymi chmurami, pozmywała barwy z drzew, szeleszczące liście przemieniła w buroszare szczątki. Już nie muska kropelkami tylko siecze deszczem prosto w oczy, wciska zimny wiatr pod każdy skrawek ubrania i otula nim moje ciało. Nawet kasztany pleśnieją w wazonie.



wpis do jesiennego wyzwania blogowego


wtorek, 3 listopada 2015

Wszystko jest, ale jakby nie było

W tym roku kwaterę na wakacje znalazłam dosłownie w ostatniej chwili. Spośród tych co mi się podobały odrzuciłam te przekraczające nasz budżet. A kiedy znalazłam już tą idealną, okazało się, że albo będziemy tłoczyć się w cztery osoby w dwójce, albo wynajmiemy dwie dwójki, co oznacza, że ktoś z nas będzie spędzał noce samotnie. Żal mi było bardzo, bo właścicielka niesamowita. Ciepła osoba, starająca się zapewnić klientowi maksimum wygód i jak najbardziej ułatwić mu życie. Do dyspozycji była pralka, deska do prasowania, żelazko, aneks kuchenny. Dla rodzin z małymi dziećmi łóżeczko turystyczne. Pani była skłonna popytać wśród znajomych o wózek, żebyśmy nie musieli swojego wozić. W standardzie miała nawet ręczniki dla klientów, bo sporo ważą i zajmują dużo miejsca w bagażu, jak nam wytłumaczyła. Ja bym nie skorzystała, bo ręcznik to jednak rzecz intymna, ale doceniam jej dobre chęci. Cena i zdjęcia obiektu były jeszcze bardziej zachęcające, ale nie chcieliśmy wakacji spędzać w osobnych pokojach. A wakacje sapo to aby pobyć razem. Zapisałam jednak sobie adres internetowy w zakładkach na następne wakacje, a my suma summarum wylądowaliśmy w domku w którym wszystko było, tylko co z tego...

Galeria pokoi do wynajęcia na ulicy Portowców w Gdańsku Brzeźnie nie przedstawiała się imponująco, ale nie była też odpychająca, cena zachęcająca. Atut - bardzo blisko morza, kilka minut na piechotę. Myślę, że jak ktoś uparłby się i zabrał ze sobą pokaźny plażowy bagaż doczłapałby się z tym wszystkim w kwadrans.
A co do samej kwatery...
Każdy kolejny krok weryfikował internetowe ogłoszenie. A z niego, oraz z przeprowadzonej rozmowy telefonicznej wynikało że:
1. Osobne wejście z podwórka, ławeczka i stolik przed domkiem tylko do naszego użytku, na tyłach domu ogródek wyposażony w meble ogrodowe i grill.
Stan po weryfikacji - owszem osobne wejście jest, zamiast podwórka betonowy podjazd dwa na dwa, stolik i ławeczka są -  brudne niemiłosiernie ustawione na tym skrawku betonu. Ten fragment budynku znajduje się na wprost bramy i mam wrażenie, że tymczasowo nasz pokój był kiedyś garażem.
Ogród z tyłu - jest, a w zasadzie to niekoszony trawnik za domem. Stoi tam kilka plastikowych krzeseł i stół równie czyste, jak nasza ławka przed wejściem do pokoju.
Grill - jest, a nawet kilka, małe, niestabilne, niekompletne od dawna nie czyszczone.
Dróżka do tego " ogrodu " prowadzi wzdłuż domu, jest wąska, wyskubana, a idąc nią można obejrzeć różne rzeczy których właściciele pozbyli się z domu, na przykład bardziej zepsuty grill, stare duże akwarium, fragmenty tafli szkła. Zresztą drobinki szkła leżą na całej ścieżce, podejrzewam, że w trawie w " ogrodzie " też się kryją różne niespodzianki.
Nie miałam zatem możliwości wypuszczenia rocznego dziecka ani przed ani za domkiem. Nie było możliwości rozłożenia leżaka ( sorry, jakiego leżaka ) czy koca w tak zwanym ogródku.
To, że nie ma piaskownicy ( mogły by sikać do niej koty, a idea pokrywy była pani jakby obca ) i zabawek ogrodowych ustaliłam jeszcze przed przyjazdem, telefonicznie.
2. W rozmowie telefonicznej właścicielka zapewniła mnie że pralka jest, że można z niej skorzystać, może nie w opcji codziennego prania, ale w razie potrzeby raz czy dwa nie ma problemu. Są żelazka i suszarki do wieszania prania.
Stan po weryfikacji - pralka jest, ale jak się okazało, najprawdopodobniej przecieka, na pewno przy programach dłuższych niż 15 minut. Szufladki do wsypywania proszku brudne i oblepione szaro - zieloną mazią, podobnie jak okolice bębna. Pralka chyba nie była myta od nowości.
Deska do prasowania jest - chybotliwa, żelazka prasują, za to kontakt wisi niemalże na kablach, na zewnątrz i czasem iskrzy.
Suszarki do wieszania prania - są, nawet kilka, tylko jedna jest w miarę stabilna i kompletna i nadaje się do powieszenia na niej czegokolwiek, a lokatorów na bieżąco około dwudziestu.
Aneks kuchenny - wszystko ok, może brak tylko ostrych noży do pieczywa. To znaczy noże są, tylko tępe i zluzowane w oprawkach.
Łazienki - ok, wyjątek stanowił brodzik w łazience na parterze, zawsze był zapchany, właścicielka przepłukiwała go wrzątkiem z sodą, co jakoś nie chciało pomóc. Przed brodzikiem leżał zawsze mokry dywanik. Pani prała je co dzień i kładła suche, ale wystarczyło aby kilku gości wzięło prysznic, aby było kompletnie przemoczone. Bardziej by się sprawdziła mata szybkoschnąca.
Ale za to gorąca woda o każdej porze dnia i nocy.
3. Sprzęt turystyczny. Łóżeczko turystyczne dla dziecka - jest, ale nie da się go rozłożyć.
Brak leżaków, są trzy krzesełka turystyczne z oparciem i jeden parasol ogrodowy. Znalazłam w schowku chyba nowy parawan i przyznam się, że zakamuflowałam w tymczasowo naszym pokoju.

Zaniepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz. Przez większość naszego pobytu ( 11 dni ) furtka na posesję była " zamykana " na drut w plastikowej osłonce, nakładany na wystający fragment furtki i ogrodzenia. Główne wejście do domu nie jest zamykane nawet na noc, więc teoretycznie po domu może kręcić się każdy. W czasie awarii zamka furtki, w nocy,  na teren posesji wchodziły osoby zbierające surowce wtórne i grzebały w śmietnikach.
Właśnie i jeszcze śmietniki, Opróżniane za rzadko, jak na tylu wczasowiczów, już po dwóch dniach były pełne, po trzech wysypywało się z nich....

Ogólne wrażenia?
Moja teoria spiskowa jest taka, że właściciele stali się posiadaczami części domu i postanowili go wynajmować turystom inwestując jak najmniej i chcąc na nim jak najszybciej zarabiać.
Pokoje zostały odświeżone chyba tylko przed pierwszym sezonem. Pomalowano je, dokonano niezbędnych drobnych napraw, na podłodze położono panele. W domu widać, że mieszkała w nim " złota rączka " i bardzo amatorskimi metodami dokonała różnych przeróbek.
Meble chyba zebrane po znajomych, już komuś nie potrzebne. Właściciele starali się je jakoś dobrać stylistycznie, no ale ciężko zrobić jeden komplet z kilkudziesięciu różnych mebli.
W oknach coś, co miało udawać zasłonki, czyli podwójnie złożone metry cienkiego materiału, nieco wystrzępionego.
Dużym minusem był brak stołów w pokojach, który miały zrekompensować różnego formatu biurka. Jakoś ciężko usiąść przy nich w trzy lub cztery osoby do posiłku, we dwie ujdzie.

Pierwszy raz byłam w miejscu gdzie wszystko było, tylko z większości rzeczy nie dało się korzystać.
Jeżeli miałabym polecić to miejsce to powody są cztery
- bardzo blisko morza
- przystępna cena
- bardzo sympatyczni właściciele
- w domku jest czysto

Idealna miejsce na weekendowy wypad nad morze, kiedy estetyka otoczenia nie ma dla nas dużego znaczenia.

Miejsce nie nadaje się dla rodzin z małymi dziećmi, no może na jedną noc

( link do oferty https://e-turysta.net/tanie-noclegi-gdansk-145881.html?idw=10113461-ov2 )

niedziela, 1 listopada 2015

Ciekawe co na to pani Lackberg...

Po kilku opasłych tomiszczach jakie ostatnio przeczytałam, szukałam w bibliotece czegoś lżejszego :) Zima nadchodzi a tu taki tytuł " Dziewczyna ze śniegiem we włosach ". Autorka Ninni Schulman. Nic mi to nazwisko nie mówiło. Nic dziwnego. Pod nazwiskiem informacja " debiut roku w Szwecji ". Na okładce z tyłu aż pięć pozytywnych recenzji.
Już dawno zauważyłam, że jakość i ilość pochlebstw jest wprost odwrotnie proporcjonalna do jakości literatury, która opisują. Tym bardziej, ze zazwyczaj są to ogólnikowe zwroty, jakie można napisać na każdej okładce.
Kiedy odeszłam od bibliotecznej lady, w oczy rzucił mi się napis w górnym prawym rogu. Czemu nie zauważyłam go wcześniej nie wiem, ale zirytował mnie niezmiernie: " taką powieść chciałaby napisać Camilla Lackberg. " Za to zdanie odpowiedzialny jest Boras Tidning szwedzki tabloid.
No cóż, pozostało mi przekonać się czego pani Camilla może pozazdrościć pani Ninni.
Książka zaczyna się obiecująco, o ile można tak powiedzieć kiedy kilka pierwszych kartek to opis morderstwa popełnionego na młodej dziewczynie w sylwestrową noc... no, ale w końcu to kryminał. W tym samym czasie na noworocznej imprezie bawi się córka państwa Losjo. Przynajmniej taką informację podała rodzicom wychodząc z domu, do którego już nigdy nie wróciła. Czy dziewczyna zamordowana w lesie i Hedda Losjo to ta sama dziewczyna? Czy policja zdąży zareagować zanim dojdzie do kolejnych zbrodni ? Intryga kryminalna ciekawa, choć jak na śledztwo dość senna. Miałam wrażenie, że policjanci snują się poddenerwowani, ale raczej własnymi rodzinnymi problemami.  Dużo więcej zaangażowania wykazuje dziennikarka, która wraca w rodzinne strony poukładać na nowo swoje życie i w prywatne śledztwo wciąga znajomego fotografa. Czy zaangażowanie wynika tylko z chęci napisania serii doskonałych artykułów czy Magdalena naprawdę przejęła się zbrodniami i przestępstwami, których została mimowolnym świadkiem, nie wiadomo.
Do wątku kryminalnego dorzucono romans i kilka średnio udanych portretów psychologicznych bohaterów.
Poza tym zastanawiam się czy pismak, który wymyślił slogan na okładkę kiedykolwiek sięgnął po książki Camilli Lackberg ? Czy czytał kryminały Mankella ? Jeżeli tak, to powinien zauważyć, że Ninni Schulman musiała inspirować się obojgiem autorów. Problematyka handlu kobietami, prostytucja nieletnich to wątek jakby wyjęty z książek mistrza szwedzkiego kryminału, nawet sposób wplecenia w fabułę podobny. Z kolei wścibska dziennikarka powracająca do miasteczka swojego dzieciństwa, próbująca pozbierać się po rozwodzie, wplątująca się w kolejną miłosną historię to jakby lustrzane odbicie postaci Eriki Falck stworzonej przez Lackberg.
Cała książka bardziej przypomina szkic do fajnej powieści, jest mało odkrywcza, raczej odtwórcza, chociaż autorka całkiem nieźle buduje napięcie i ma lekkie pióro.
Czy Camilla Lackberg chciałaby napisać taką książkę ? Biorąc pod uwagę, że jej debiut pisarski był znacznie bardziej udany,odpowiedzcie sobie sami...

czwartek, 29 października 2015

Dom na dwa tygodnie


Najbardziej odpowiadają mi pokoje w prywatnych domkach. Muszą mieć dostępny dla gości ogródek. Po długich spacerach, albo kiedy pogoda niepewna, miło jest posiedzieć na leżaku, poczytać albo wypić kawę o poranku. Piaskownica, huśtawka też są mile widziane. Jedna moja córka wyrosła już z lepienia babek, ale druga właśnie zaczyna poznawać uroki tej zabawy.
Zawsze zaczynam od przeglądania galerii. Nie zawracam sobie głowy miejscami, gdzie panuje wystrój jak z lat siedemdziesiątych, albo wszystko wygląda jak skład rzeczy niepotrzebnych sąsiadom. Najbardziej lubię jasne pokoje, prosto, funkcjonalnie umeblowane.Nie oczekuję luksusów, ale estetyki w planowaniu wnętrza, cieszy mnie kiedy meble pasują do siebie. Miłym akcentem są firanki czy zasłonki dobrane kolorystycznie do koców na łóżkach, serwetki na stoliku, chodniczka na podłodze z desek lub paneli. Czasem zdarza się, że właściciel pomyśli o obrazach czy zdjęciach, które rozweselają puste ściany.
Oprócz rzeczy, które lubię, są takie, których potrzebuję, głównie ze względu na to, że od wielu lat jeździłam na wakacje pociągami i pekaesami, z małym dzieckiem. Nie miałam zatem możliwości zapakowania na wyjazd naczyń, czajnika, żelazka itd...Podstawą dla mnie jest dobrze wyposażony aneks kuchenny. Garnki, czajnik, talerze, kubeczki, sztućce i osty nóż. A ostry nóż zawsze jest towarem deficytowym. Nie wiem z czego to wynika. Coraz częściej właściciele udostępniają żelazko, deskę do prasowania a nawet pralkę i miejsce gdzie można rozwiesić pranie.
Sprawdzam też możliwość dojazdu. Posiadanie samochodu znacznie ułatwia sprawę, ale kiedy jedzie się transportem publicznym z bagażami na dwa tygodnie, wielokrotne przesiadanie się i długie oczekiwanie na kolejny środek transportu, albo konieczność dojścia na piechotę kilku kilometrów jest bardzo kłopotliwe :)
Spędzam wakacje aktywnie, więc wybieram takie miejscowości, gdzie jest dużo tras turystycznych, zabytków, ciekawych miejsc. Szukam miasteczek, które będą bazą wypadową na dłuższe wycieczki. I znowu pojawia się problem transportu, gdzie mogę dojechać samochodem, gdzie busem czy szurnąć z bucika.
Kiedy już znajdę wizualnie ładny pokój z dobrym zapleczem socjalnym :) ha ha :) i jest on zlokalizowany w domku z dogodnym dojazdem i w ciekawej okolicy czas zarezerwować wyszukaną kwaterę.
Zawsze dzwonię do osoby, która wynajmuje pokoje na wakacje. Ustalam czy opis w internecie jest zgodny z aktualnym stanem wyposażenia, dopytuję o szczegóły. Często ton głosu, sposób odpowiadania na pytania, zaangażowanie osoby, z którą rozmawiam pomagają mi podjąć decyzję.
Zastanawia mnie dlaczego właściciele najczęściej wspominają o telewizorze w każdym pokoju i liczbie kanałów, które można przeglądać za pomocą pilota. Osobiście wolę wifajfa jak mówi młodzież. Chociaż z drugiej strony, w sytuacji kiedy świadomie dziewięć lat temu zrezygnowałam z oglądania telewizji, a tego lata pozbyłam się telewizora na dobre ( kurzył się w pokoju, potem w piwnicy ) taki gadżet bywa całkiem zabawny :)

       Oczywiście zapomniałam o cenie, sprawdzam zanim obejrzę zdjęcia :)

sobota, 24 października 2015

Grafomaństwo

Już w szkole podstawowej uczą, żeby nie pisać wszystkiego co się wie, tylko to co jest ważne dla danego zagadnienia.
Najznamienitsi pisarze podpowiadają: jeżeli piszesz książkę, nie traktuj jej jakby była pierwsza i ostatnia, nie umieszczaj w niej wszystkich pomysłów jakie przyjdą Ci do głowy.
Leif Gw Persson chyba wszystkie te rady puścił mimo uszu...
Przeczytałam, że zajmował się badaniami nad przestępczością w Szwecji, a szczególnie nad metodologią i statystykami wykrywalności przestępstw. Jeżeli ktoś jest zainteresowany tym tematem to myślę, że powieść
" Między tęsknotą lata a chłodem zimy " jest stworzona specjalnie dla niego. Długachne opisy, relacje ze spotkań służbowych w policji, w służbach bezpieczeństwa jak i na szczeblu rządowym. Ciągłe rozważania " czy on wie, że ja wiem, że on wie " oraz próby odgadnięcia co sobie pomyślał kiedy zrobił taką minę i co chciałby usłyszeć.
Ja się zmęczyłam.
Wypożyczam kryminał, aby poczuć dreszczyk emocji, adrenaliny. Oczekuję wartkiej akcji i klimatu, które sprawią, że nie będę chciała odłożyć książki na półkę, że będę czekać na ciąg dalszy kiedy już przeczytam ostatnią stronę.Owszem, chętnie dowiem się czegoś na temat metod pracy policji, historii i najnowszych osiągnięć z dziedziny kryminalistyki. Jednak chciałabym, aby wiedza ta była strawna dla laika i odpowiednio skompensowana. Natomiast kilkustronicowe relacje ze spotkań funkcjonariusza służb bezpieczeństwa z premierem i jego świtą to stanowczo nie dla mnie. Odnotowane każde skinienie głowy, każdy grymas, zmrużenie oczu. Bohaterowie na bieżąco próbują interpretować te znaki, to z kolei prowadzi do kolejnych rozważań co by było gdyby...
Do tego dokładny rys każdej postaci z książki, nawet jeśli jest ona tylko epizodyczna.
Fabuła robi się coraz bardziej zagmatwana a jednocześnie ciągnie się jak ser na pizzy... Zero życia, ekspresji. Mam wrażenie, że wszyscy się po prostu snują,a szwedzcy policjanci i pracownicy rozmaitych organizacji odpowiadających za bezpieczeństwo w kraju to banda nieudaczników i życiowych rozbitków.
" Między tęsknotą lata a chłodem zimy " w wydaniu, które wpadło w moje ręce liczy sobie 637 stron, gęsto zapisanych. Nie dobrnęłam do końca, więc jeśli ktoś mi powie kto zabił Johna Krasnerra, będę wdzięczna :) Kolejne dwie części trylogii, którą autor zapoczątkował zimowo letnim tytułem, trafią z powrotem na półkę w bibliotece, nietknięte.
Tak sobie myślę, czy Persson nie zrobił interesu życia i czy nie płacą mu od słowa....
Jak dla mnie grafomaństwo, a zapowiadało się naprawdę nieźle.

recenzja powstała na skutek irytacji i na potrzeby wyzwania, w którym biorę udział
Czytamy literaturę skandynawską


wtorek, 20 października 2015

Przygody Starletki

" Siódemką " po liftingu jechało się bardzo przyjemnie. Starletka sunęła po gładkim asfalcie pomrukując cicho. Słońce grzało, powietrze wpadające przez uchylone szyby delikatnie czochrało nasze fryzury.
Sielskie obrazki za oknem cieszyły oczy.
Szef co prawda nie mógł się nimi delektować, bo jednak prowadzenie samochodu wymaga skupienia uwagi niekoniecznie na mijanych widoczkach.Wyglądał jednak na zupełnie zrelaksowanego. Podpatrywałam go dyskretnie i widać było, że doskonale czuje się za kierownicą,
Doskonała nawierzchnia i prosta linia drogi zachęcały do wypróbowania co też nasza starletka potrafi. Dostaliśmy ten samochodzik niedawno i jeszcze się z nim zapoznawaliśmy. Był już co prawda nieco leciwy, ale na razie sprawował się doskonale.
Fajna trasa, słońce grzeje, wiaterek chłodzi. Wygodniej lokuję się w fotelu, przymykam oczy i nagle kątem oka dostrzegam na twarzy szefa delikatny grymas. Z większą uwagą wpatruje się w zegary na kokpicie.
- silnik się grzeje - mówi.
Zwalnia, bo pewnie starletka ma dość już tych testów w pełnym słońcu i musi odsapnąć.
Temperatura silnika nadal rośnie.
Zjeżdżamy na pobocze.
Awaryjne, trójkąt, klapa do góry.
Czekamy aż toyotka wyrówna oddech i temperaturę. W tym czasie Szef dokonuje pobieżnego przeglądu wnętrzności pojazdu. Diagnoza: perforacja chłodnicy. W ruch idzie taśma i prowizoryczny opatrunek założony. Mamy nadzieję, że to wystarczy aby dojechać do jakiegokolwiek miasteczka.
Po kilkunastu minutach ruszamy w dalszą drogę. Silnik nagrzewa się natychmiast, mimo że nie przekraczamy trzydziestu na godzinę.
A więc znowu... pobocze, awaryjne, trójkąt, klapa do góry i czekamy. Szef sprawdza czy nie ma powikłań.
Po minie widzę, że ten przystanek potrwa dłużej. Z chłodnicy WYCIEKA płyn.
Stoimy więc sobie przy trasie szybkiego ruchu z rocznym dzieckiem i psem. Malutka ma ogromna potrzebę eksplorowania nowego terenu, pies najchętniej by uciekł jak najdalej, bo jak zwykle boi się.
Starsza z nostalgią popatruje na mijające nas " Polskie busy ". Mają wifajfa, który akurat bardzo by jej się przydał.
Dzwonimy do assistance. Owszem, mamy u nich polisę, owszem mamy opcję ściągania pojazdu z trasy na terenie całego kraju... o ile mieliśmy wypadek. Na szczęście nie mieliśmy. Co nie zmienia faktu, że stoimy na poboczu bardzo ruchliwej trasy, bez prowiantu, bez picia. Jest już popołudnie, do najbliższego miasta jakieś 15 kilometrów. Assistance podaje nam numer do najbliższego punktu pomocy drogowej. Dzwonimy. Pan proponuje holowanie do Elbląga. Informuje, że warsztaty samochodowe już zamykają, więc będziemy musieli gdzieś przenocować i od rana szukać mechanika, który dokupi chłodnicę do niemłodego samochodu i zamontuje ją w jeden dzień. Niewykonalne.
Możemy posiedzieć w Elblągu trzy lub cztery dni... tyle, że urlop zaplanowaliśmy nad morzem.
Możemy zostawić samochód w Elblągu, pojechać do Gdańska PKSem, potem tramwajem do miejsca zakwaterowania, a po samochód Szef mógłby wrócić sam za dni kilka...
Możemy doholować samochód do celu podróży, zrobić tam centrum dowodzenia i już na miejscu próbować doprowadzić samochód do stanu używalności. I tą opcję wybieramy. Opcja ma kosztować ponad sześćset złotych !!!!! i trzeba na nią czekać trzy godziny. Gdyby nie czas oczekiwania pewnie byśmy się zgodzili, na szczęście tym razem opatrzność nad nami czuwała. Pan z własnej inicjatywy podaje numer do innego właściciela lawety. Dzwonimy. Cena..... czterysta pięćdziesiąt złotych :) i tylko dwadzieścia minut stania przy szosie :))))) cudowne wieści. Ogarniamy co się da i gotowi do dalszej drogi oczekujemy na transport.
Przyjeżdża Przemiły Człowiek, który próbuje pomóc naprawić autko, żebyśmy nie ponosili kosztów holowania, gdyby udało się uruchomić to nasze cudo.
NIESAMOWITE. Mam ochotę ucałować tego faceta. Przejechał kilkanaście kilometrów, może stracić planowany zarobek i decyduje się pomóc jak najlepiej umie.
Niestety nasza starletka odniosła zbyt poważne rany. Chłodnica jest solidnie dziabnięta w dwóch miejscach. Wysiłek połączony z upałem wycofały ją z obiegu po ponad dwudziestoletniej służbie.
Toyota zostaje wciągnięta na lawetę, my wsiadamy do szoferki. Mamy super miejscówkę. Przemiły Człowiek udostępnia nam własne łóżko w tyle samochodu. Siadam na nim ze starszą i młodszą. Bez pasów. Pies układa się między nogami pana pod przednim siedzeniem. Złamaliśmy kilka przepisów, ale jedziemy. Liczę na to, że bez przygód. Zdaję sobie sprawę jak zachowuje się ciało malutkiego dziecka nie przypiętego w foteliku, w czasie wypadku... Z drugiej strony musiałoby w nas wjechać coś naprawdę potężnego, żeby nami dobrze wstrząsnąć.
Podróż trwa półtorej godziny.
Starletka zjeżdża z lawety. My wyskakujemy z kabiny. Parkujemy tyle o ile, wyciągamy bagaże i idziemy do naszego wakacyjnego pokoju, w domku w którym wszystko jest ale i tak nie da się tego użyć...

poniedziałek, 19 października 2015

Szaro

Najpotężniejszy Mag nosi imię Szaro . Ma wiele wcieleń.
Najczęściej widuję go w postaci maleńkiego pyłku kurzu. Osiada na meblach kilka sekund po tym, jak skończę je polerować. Pląta się też czasem pod nogami. Wygląda wtedy tak nieporadnie, ot zwykły kłaczek. Bywa nawet nazywany kotem, bo niby taki puchaty i szary.
Czasem wpadnie do mojego domu bez zapowiedzi, nawet nie wiadomo skąd. Przeleci jak huragan, zawinie ogonem...a kitę ma okazałą. Jakoś szaro się wtedy robi. Nie pozostaje nic innego jak spuścić nos na kwintę. Trochę to trwa zanim ktoś się zorientuje że wielki Mag już dawno poleciał gdzie indziej.
Niestety od czasu do czasu Szaro lubi sobie zaszaleć. W niczym nie przypomina już pyłku czy kłaczka ani nawet porywu huraganu. Mam wrażenie, że jest wszędzie. Rozciąga się i rozpościera wielkie skrzydła zasłaniając całe niebo. Wiele godzin albo dni może trwać zanim Mag Słońca przepędzi go ukłuciami swoich promieni.
Ale najgorzej jest, kiedy wychodzi z jakiegoś zakamarka. Wypełza powoli. Malutki, delikatny cień. Spokojnie rusza w moją stronę. Wyczuwa mój niepokój i to dodaje mu sił. Kłębi się dookoła, puchnie, rośnie. Dotyka sufitu. Wtedy z kłębów szarości wynurza się paskudny łeb. Oczy ma wielkie i smutne jak baset, niestety próżno w nich szukać psiej łagodności. To otchłań smutku. Pysk, który ciągle drga, jakby nie mógł się zdecydować czy woli być pełen zmarszczek czy gładki jak tafla lodu. Nos zaczerwieniony, zakatarzony od ciągłego płaczu.Z paszczy wystają kły. Wyglądają jakby bez trudu mogły rozszarpać serce.Jestem już tak przerażona, że ciężko mi się bronić. Patrzę jak Szaro spomiędzy kłębiastego cielska wysuwa łapy. Są ogromne i potężne. Jakby każda ważyła kilka ton. Wypatruję pazurów, ale uświadamiam sobie, że przy tej sile i masie są zupełnie zbędne.
Szaro pochyla się nade mną, i mimo że nic nie waży, przytłacza mnie. Kładzie swoje wielkie łapska na moich barkach i przygniata mnie coraz mocniej do ziemi. Kłapie zębami wyskubując po kawalątku moje serce, swoim obrzydliwym robaczywym jęzorem smakuje moją duszę.
Całą siłą woli staram się zapomnieć choć na kilka sekund, że tu jest i tak mnie stłamsił. Uciekam w świat wspomnień. Oczyma wyobraźni widzę moje córki. Śpią spokojnie w swoich łóżkach. Zdrowe, całe i bezpieczne. Takie piękne. Uśmiechają się przez sen.Te kilka sekund wystarcza aby Szaro zaczął się wycofywać. Szczęście i bezpieczeństwo dziecka to dla niego najsilniejsza magia. Wtedy już spokojniej mogę przywoływać kolejne obrazy, tylko szczęśliwe wspomnienia. Czasem Szaro poddaje się szybko, czasem trzyma mnie w uścisku kilka dni.
Kiedy poczuję, że zniknął na dobre, jeszcze jakiś czas rozglądam się dookoła, czy tylko nie przyczaił się gdzieś w ukryciu i cieszę się kiedy na meblach znajdę pyłek kurzu. Być może, to znak, ze Szaro jeszcze długo nie nabierze ochoty na następne zapasy.



tekst powstał z natchnienia jesiennego wyzwania blogowego



http://mocnagrupablogerow.pl/jesienne-wyzwanie-blogowe/szaro/

Wschód

Wschód przychodzi każdego dnia o innej godzinie.
Zazwyczaj dwa razy.
Te dni kiedy mogę obserwować go tylko raz, są troszkę smutniejsze.
Czasem zaglądam do drugiego pokoju, bo mam nadzieję, że tam się ukrył.
Ale, tak naprawdę wiem, że wtedy kto inny cieszy się jego ciepłem.

Wschód nadchodzi wraz z porannym uśmiechem moich córek...



 tekst powstał z natchnienia jesiennego wyzwania blogowego 






 http://mocnagrupablogerow.pl/jesienne-wyzwanie-blogowe/wschod/

piątek, 16 października 2015

Niezła polka

Grunwald był nieco opustoszały, co mnie zdziwiło. Środek wakacji, piękna pogoda, okolica urocza...
Może większość zwiedzających przybyła wcześnie rano, bo jak się okazało w bufecie można było dostać ostatnie sztuki zapiekanek i hamburgerów rozmrażanych w mikrofali. Na dnie wielkiej zamrażalki leżało kilka lodów, wyglądały na wielokrotnie zwyobracane. Starszej nie pozostało nic innego jak dalej czekać na loda obiecanego jakieś sto kilometrów wcześniej. Jak się okazało musiała poczekać jeszcze sto pięćdziesiąt kolejnych kilometrów i 12 godzin.
W bufecie pustki, za to sklepy z tak zwanymi pamiątkami jakby dopiero po kolejnej dostawie.
Minęliśmy zaplecze pamiątkowo frytkowe i ruszyliśmy ścieżką w stronę widocznego z daleka pomnika.
Psuka osiągnęła szczyt euforii. Uwolniona ze smyczy biegała po grunwaldzkich polach mało jej się łapy nie poplątały ze szczęścia. Malutka na widok tak ogromnej przestrzeni głównie trawiasto kwiatowej wpadła w zachwyt totalny i natychmiast wzięła przykład z psuki.To znaczy nie było mowy o poplątaniu się łap, ale tempo eksplorowania terenu jak na roczniaka było imponujące. A ponieważ i psuka i Malutka biegały w kierunkach dowolnie obranych, czyli w kółko albo w kierunku odwrotnym do obranego przez resztę uczestników wyprawy, nasz marsz do centralnego punktu Grunwaldu trwał tyle, ile innym zajmowało zwiedzenie wszystkiego łącznie z muzeum :)
Oczywiście ja biegałam za wszystkimi z aparatem i pstrykałam i pstrykałam :)
W końcu kiedy czas euforii psiodziecięcej osiągnął apogeum i groził wybuchem lub innym kataklizmem zarówno psuka jak i Malutka zostały spacyfikowane. Psuka doczepiona do smyczy ciągnionej przez Starszą miała zasmucony wyraz pyska, dziecię na rękach taty wiło się z nadzieją na uwolnienie. Nasz spacer wyraźnie nabrał tempa i zapowiadało się, że jednak ten Grunwald obejrzymy też z innej perspektywy niż łąkowej.
Ale po drodze stał wóz. Wielki, drabiniasty. Trzeba było koniecznie tam wejść i zrobić sobie z milion zdjęć. Niestety zrobiliśmy tylko dwa i to niezbyt udane. Aparat w trakcie przekazywania z rąk do rąk wypadł na żwirową ścieżkę i poległ. Jeżeli anegdota może być nieśmieszna, to nasza jest taka, że aparat poległ na Grunwaldzie, co jest jakby adekwatne do miejsca :(
To był właśnie ten moment kiedy pomyślałam, że skoro wszystko przed wyjazdem sprzęgało się tak, aby wyjazd nie doszedł do skutku, a ja mimo wszystko dołożyłam wszelkich starań aby wyjechać, to teraz należy zawrócić. Odtwarzałam tą chwilę jeszcze kilka razy w myślach. Taki krótki moment, kilka sekund a jednak  poczułam, że znaczący. Mimo wszystko zignorowałam po raz kolejny przeczucia.
Podziwiałam Szefa za jego opanowanie. Był to jego pierwszy własny aparat , niby taki mały coolpixik, ale fotki cykał fajne, no i sentyment ma zawsze większą wartość jak strata materialna.
Przykro było patrzeć na smutną minę Szefa i reszta zwiedzania odbyła się jakoś niemrawo, chociaż okolica piękna.
Punktem najbardziej przyciągającym wzrok jest ośmiometrowej wysokości pomnik-obelisk z płaskorzeźbami twarzy jagiełłowych wojów. Jest też amfiteatr i makieta przedstawiająca ustawienie wojsk obu stron przed bitwą. Wszystko to znajduje się na niewielkim wzgórzu, natomiast kiedy schodzi się z niego z drugiej strony, można zwiedzić muzeum, które jest wkomponowane w pagórek i duża część ekspozycji na powietrzu spoczywa na jego dachu.
My do muzeum nie weszliśmy. Małe dziecko, pies, którego nie było gdzie przywiązać, tłumaczenie się dlaczego na bilet rodzinny wchodzimy osobno... Cena biletów też nie zachęcała.
Skierowaliśmy się w stronę samochodu pozwalając jeszcze przez chwilę psuce zaznać łąkowych atrakcji.
Mieliśmy ochotę na obiad, ale w okolicy można było zjeść rozmrożone i podgrzane badziewka lub wykwintny obiad w bardzo drogiej restauracji, więc skorzystaliśmy tylko z toalet i ruszyliśmy w dalszą drogę. Cel na najbliższe pół godziny był jasny. Znaleźć fajną restauracyjkę z pysznym jedzonkiem. Nie jechaliśmy nawet pół godziny. wcale nie dlatego, że nagle wpadła nam w oczy godna uwagi restauracja, czy chociaż bar.
Sto pięćdziesiąt kilometrów przed Gdańskiem nasza Starletka odmówiła współpracy...

poniedziałek, 12 października 2015

Kiedy wszystko mówi " nie " .... a Ty i tak robisz swoje

Myśl o rezygnacji z wakacyjnego wyjazdu pojawiła się, jak zrobiłam bilans domowych wydatków.
Pieniądze z urzędu skarbowego gdzieś się rozpłynęły, a to one miały być naszym wakacyjnym zapleczem gotówkowym...
Koniec i początek roku szkolnego też nie nastrajały optymistycznie. Kolejna rata w banku, drobne inwestycje w domu....
Nie do końca byłam też zadowolona z terminu wyjazdu. Niespodziewanie nasza firma postawiła nas przed faktem dokonanym, że od tego roku urlopy wszyscy pracownicy biorą w tym samym terminie, ze względu na to, że nasz główny inwestor w tym czasie też nie pracuje. Termin też zbiegł się z datą wyjazdu córki starszej na obóz. Trzeba było mocno negocjować w firmie, aby Szef dostał urlop w następnym miesiącu. Zależało nam na wspólnym wyjeździe.

Z drugiej strony w marzeniach już od wielu miesięcy widziałam siebie na zapomnianej przez ludzi plaży. Czułam promienie słońca jak pieszczą moją twarz. Słyszałam szum fal. Miałam tyle tematów do obgadania z morzem...
Z każdego innego wyjazdu pewnie bym zrezygnowała, ale możliwość spędzenia jedenastu dni nad morzem po czterech latach rozstania była ponad moje siły.
Nie to nie tak... pewnie, że gdybym musiała zostałabym w domu, ale scenariusz nie wyglądał tak całkiem czarno więc postanowiłam zawalczyć o ten wyjazd.
Walka sprowadziła się do zorganizowania funduszy na wyjazd. Doszliśmy do wniosku z Szefem, że nie będziemy całkowicie rujnować domowego budżetu. Poszliśmy do banku i wzięliśmy niedużą pożyczkę, z niedużymi odsetkami i odroczonym terminem spłaty. Obliczyliśmy, że spłacimy ją sobie spokojnie, bez spięć.

Spakowałam się rozsądnie ( jak zawsze zresztą :) ) ale i tak z podziwem patrzyłam jak Szef upchnął to wszystko do naszej starletki :) Oczywiście nie tylko moje rzeczy, ale i malutkiej, swój plecak, torbę starszej, reklamówkę psa... Zrobił to tak sprytnie, że wewnątrz samochodu nie było ani jednej torby poza tą z prowiantem na drogę i dokumentami.

Planowaliśmy wyruszyć w drogę koło 5 - 6 rano, aby nie jechać kiedy słońce mocno przypieka, ale efekt był taki, że kiedy zatrzasnęłam drzwi usiłując nie przytrzasnąć psiego ogona, już była dziesiąta.
Samochód bez klimatyzacji, a nas czekało kilka godzin jazdy w pełnym słońcu.
Okazało się, że jest nieźle. System wymiennego otwierania okien i zewnętrzny nawiew działały całkiem sprawnie. Psuka dostała trzy awiomariny więc też spokojnie leżała. Malutka usnęła. Starsza zresztą też, a i mnie w końcu ukołysało.

Pierwszy postój wypadł około stu pięćdziesięciu kilometrów od linii startu. Najmłodsza się obudziła i zażądała uatrakcyjnienia podróży koniecznie z opcją opuszczenia fotelika. Szef za to zażądał kawy a my ze starszą toalety.
Zabałaganiliśmy godzinkę zanim ruszyliśmy dalej. Kolejny postój zaplanowaliśmy w miejscowości słynnej z wielkiej bitwy uwiecznionej na obrazie Matejki.
I właśnie tam, drobny incydent sprawił, że po raz pierwszy pomyślałam, że jednak nie należało lekceważyć sygnałów, które sugerowały, że wakacje w tym roku należy odwołać :)

poniedziałek, 5 października 2015

Było, minęło

Zawsze obiecuję sobie, że będę pisać na bieżąco. Po kilku godzinach, dniach, miesiącach nie sposób napisać o emocjach, które towarzyszyły chwili, którą chciałam zatrzymać na dłużej.
Ale jakoś wszystko to się rozmywa, rozpływa. Nie noszę przy sobie notatnika. Czasem nie miałabym nawet możliwości, aby go użyć.
Dobrym wyjściem byłby dyktafon, albo telefon z taką funkcją, ale jakoś mi niezręcznie chodzić po ulicy i nagrywać własne myśli.
Czasem mam w głowie gotowy tekst... kilka godzin później słowa już nie chcą się składać, nie czuję tego co chciałam napisać.

Wakacje. W tym roku były bardzo udane. Żałuję, że nie robiłam zapisków na bieżąco. Ciężko odtworzyć mi chronologię wydarzeń. Muszę przejrzeć zdjęcia, których mało w tym roku, bo aparat poległ na.... Grunwaldzie. Padł w chwili przekazywania go z rąk do rąk. Wydał jeszcze kilka ostatnich westchnień w czasie gwałtownych prób reanimacji i zatrzymał się na dobre.
Pomyślałam, że nie najgorzej się stało, że nie mieliśmy aparatu. Mam wrażenie, ze jakoś pełniej obserwowałam to co dookoła. Nie zastanawiałam się czy i gdzie chcę mieć zdjęcie, jak na nim wyjdę. Nie czekałam aż ludzie przejdą żeby coś sfotografować. Syciłam się obrazem, emocjami, które nieraz znikały za obiektywem w walce o lepsze ujęcie. Nie musiałam koncentrować się na skrawku ekranu przekroju kilku cali i oglądać świata przez to małe okienko. Mogłam rozglądać się do woli, nie wypatrując co jest warte zatrzymania w kadrze.
Złapałam się na tym, że robiąc zdjęcia zastanawiam się, czy będzie wśród nich nowe profilowe na FB, coś mam chyba nie tak z głową :(
Jednak troszkę zdjęć przywieźliśmy z tych wakacji, robionych telefonami, ale zawsze jakaś pamiątka :)
Szczególnie, że to był pierwszy nasz wspólny wyjazd z malutką, jej pierwsze chwile na plaży, nad morzem.
Obiecałam sobie, że zabiorę się do segregacji tych fotek, ułożę je chronologicznie i zrobię tu taki reportaż wakacyjny,  a jest o czym pisać, co wspominać.

wtorek, 29 września 2015

Coś zabieram, a co w zamian ?

Ciągle mam wrażenie, że odbieram córeczce coś cennego, czego nic jej nie wynagrodzi.

Jaka jest nasza malutka dziewczynka?
Wesoła, otwarta, spontaniczna, kreatywna, spokojna, bystra, ruchliwa.
Jest dość samodzielna jak na dzieciaczka co trzy miesiące temu skończył roczek. Potrafi się bawić sama.
Nie lubi dzielić się swoją przestrzenią, nie jest dziewczynką przytulinką. Ale jednocześnie szuka nas wzrokiem, nas domowników, nas, czyli mamy, taty i starszej siostry.

Jest też delikatna, drobna. Nie sygnalizuje, że chce pić, jeść czy spać.
To ja pilnuję pór karmienia, obserwuję czy prawy kciuk nie trafia do buzi, podtykam kubek z piciem.
Kiedy inne dziecko odbiera jej zabawkę, albo kubek z napojem, napawa ją to zdziwieniem. Jednocześnie jest wtedy lekko wystraszona i rozżalona, ale jeszcze nie wie, że może czegoś nie oddać, że może odebrać, że może zawalczyć o swoje.

Kiedy pójdzie do żłobka co jej zabiorę ?
Moją obecność i bliskość na każde zawołanie. Na jakiś czas poczucie bezpieczeństwa.
Całusy i uściski w tych krótkich chwilkach kiedy decyduje się zrezygnować ze swojej autonomii.
Wspólne zasypanie w ciągu dnia, a jednocześnie jedną z niewielu chwil, kiedy mogę tulić ja bez końca, bez ograniczeń.
Długie spacery każdego dnia.

Zabierając jej zabieram też sobie. Możliwość patrzenia na nią, obdarowywania całusami kiedy tylko jest okazja. Muszę zrezygnować z karmienia, przewijania, nawet z naszych przekomarzanek. Z miliony razy powtarzanego " nie " :) z nazywania jej najsłodszymi słówkami, z wysłuchiwania jej paplaninki w jej własnym języku, z wyłapywania wielu słów wplecionych w jej osobisty język :) Muszę z tego wszystkiego i z wielu innych rzeczy zrezygnować na kilka długich godzin prawie każdego dnia.

Tyle zabieram, a co daję z zamian ?
Kontakt z dziećmi ? Ma go dość systematycznie
Zdobywanie nowych umiejętności ? Na pewno nauka budowania relacji z rówieśnikami, z osobami spoza najbliższego otoczenia, nauka funkcjonowania w innym środowisku.
W pakiecie choroby.
Po kilku krótkich wizytach w " Gumisiach " malutka ma ropny katar, z którym walczymy już drugi tydzień.

jak dla mnie lista minusów jest dużo dłuższa, a przecież wypisałam tylko kilka
tak ciężko wydłużyć listę plusów, aby dorównała chociaż długości liście z minusami...

jak ja zmieszczę cały dzień w kilku godzinach po południu ?
jak podzielę go między nas wszystkich w domu?
jak sprawię, żeby nikt nie poczuł się zapomniany w sytuacji kiedy malutka będzie potrzebowała nas najbardziej?
a starsza córka ? czy dam jej wystarczająco dużo siebie ?
a ja ?

dużo zabieram, dużo mniej daję
nie znoszę zwrotu " przyzwyczai się ".

poniedziałek, 21 września 2015

Więc żłobek...

Wyprowadzając się z Warszawy, częściowo skazaliśmy się na banicję. Nie znaliśmy tu nikogo. Dojazd do pracy zajmował półtorej godziny.
Marzyłam o drugim dziecku. Zdawałam sobie sprawę, że będziemy zdani tylko na siebie.
Mama Szefa aktywna zawodowo, na godzinowo sztywnym etacie, cały czas pod presją humorów szefa i zagrażających redukcji etatów. Było jasne, że maluchem się nie zajmie.
Tata Szefa, mógłby pracować na zmiany i wymieniać się z nami, ale czy nie byłoby to zbyt duże obciążenie dla niego? Opieka nad wnuczką od siódmej rano przez pięć godzin, a potem osiem godzin w pracy.
Moja mama pomaga siostrze. Jeździ do niej cztery razy w tygodniu i opiekuje się dwójką maluchów, kiedy siostra jest w pracy, albo kiedy musi odespać dyżur.
Mój tata nie mieszka w Polsce, a nawet gdyby...obawiam się, że nie byłby najlepszym opiekunem dla dziecka.

Kiedy planowaliśmy ciążę, a potem kiedy już nosiłam pod sercem naszą córkę, wiedziałam że będę musiała wrócić do pracy jak mała skończy rok. I tak dobrze wyszło bo urodziłam w momencie, który pozwolił mi skorzystać z rocznego płatnego urlopu macierzyńskiego.
Wykorzystałam też cały urlop wypoczynkowy.
I gdyby nie kredyt na mieszkanie, mogłabym z małą zostać w domu, aż skończy trzy lata i pójdzie do przedszkola. Wzięłabym urlop bezpłatny. Byłoby baaardzo skromnie, ale dalibyśmy radę. To by było tylko półtora roku.
Próbowaliśmy dowiedzieć się w banku, jakie są możliwości zawieszenia kredytu, ewentualnie zmniejszenia rat. Niestety, oferta banku nas nie ratuje.

Więc żłobek...
Wiedziałam od początku, że nie da się inaczej, choć jakaś nutka nadziei drzemała we mnie, że może jednak wydarzy się coś, co pozwoli aby mała została jeszcze w domu, chociaż pół roku...
Niestety, nikt z nas nie dostał spadku, nie wygrał w lotto...

Pozostało wybrać placówkę, w której malutka będzie miała jak najlepszą opiekę.
Warszawa odpadła od razu. Państwowa placówka nam nie przysługuje, a nawet gdyby to listy rezerwowe do najkrótszych nie należą. W placówkach prywatnych ceny zjadłyby 3/4 mojej pensji.  I co dzień rano pobudka najpóźniej o 6 rano.

Zostały więc żłobki w naszej okolicy. Bardzo podobał mi się " Tumiraj ". Mijałam go nieraz w czasie spacerów. Ładny budynek, duże podwórko, wybieg dla kóz i świń. Własna szklarnia. I opinie ma dobre... Nie prowadzą naboru na ten rok :(
Dowiedziałam się, że znajoma znajomej prowadzi kameralny żłobek " Gumisie ". Rozmowa telefoniczna nastawiła mnie pozytywnie.
Ośmioro dzieci. Dwie panie z wieloletnim doświadczeniem i stażystka. Sala do zabaw, sypialnia wyposażona w leżaki i łóżeczka ze szczebelkami, jadalnia z kuchnią, łazienka, duży hol z szatnią i ogrodzony ogródek w którym dzieci mogą bawić się. Nie najbliżej, ale też nie bardzo daleko. Dwadzieścia minut od domu na piechotę.
Umówiłam się na spotkanie.
Właścicielki akurat nie było, została pilnie wezwana do urzędu.
Wpuściła mnie opiekunka. Weszłam do sporego, czystego holu, w którym było miejsce na pozostawienie okryć wierzchnich. W rogu stały przewijaki. Na  ścianach wesołe naklejki. Sala do zabaw przyjemna choć skromna....I nagle zobaczyłam coś co wstrząsnęło mną do głębi. W kącie góra pluszaków, wyglądają na często eksploatowane. Na tej stercie.... śpi dziecko. Wygląda jakby usnęło tam gdzie padło. Spędzam tam jeszcze kilkanaście minut, mimo, że obraz śpiącego chłopca nie daje mi spokoju.
W tle słychać radio, nawet nie w tle, słychać je całkiem dobrze. Może nie powiedziałabym, że jest głośno, ale nie wiele brakuje.
Po południu spotykam się z właścicielką żłobka. Informuję ją, że mimo, że placówka robi dobre wrażenie, to nie wyobrażam sobie, aby moje dziecko spało gdziekolwiek uśnie. Że mam wątpliwości co do sprawowanej opieki nad dziećmi.
Okazuje się, że dziecko podobnie ma w domu, śpi kiedy i gdzie ma ochotę, próby przeniesienia go do łóżka zazwyczaj kończą się histerią. W żłobku opiekunkom udaje się przenieść go z podłogi na stertę pluszaków...
Mają pisemną zgodę od rodziców na to, aby dziecko spało jak i gdzie chce.
Mimo wszystko obdzwaniam jeszcze kilka żłobków w okolicy. Grupy liczniejsze, czesne droższe, duże opłaty wpisowe, brak dofinansowań. Nie ukrywam, ze kwestia finansowa ma tez duże znaczenie.
Decydujemy się na kilka dni próbnych w Gumisiach ...

Czy ja dobrze robię ? Czy nie mam innego wyjścia? Żłobek kojarzy mi się ze złem koniecznym. Ciągle mam wrażenie, ze odbieram córeczce coś cennego, czego nic jej nie wynagrodzi.

środa, 16 września 2015

Zwyczajnie

W związku z wyzwaniem  http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html wypożyczyłam tym razem coś z klimatów islandzkich. Literatura tego kraju jest mi zupełnie obca, więc mogłam opierać się tylko na opisie książki zamieszczonym na okładce.
Z opisu tego wynikało, że Arnaldur Indridason jest nazywany islandzkim Mankellem.
Zazwyczaj takie porównania są chybione. W tym przypadku też jest to trochę zawyżona ocena. Powiedziałabym raczej, że być może Arnaldur inspiruje się książkami szwedzkiego pisarza.

Komisarz policji Erlendur Sveinsson jest doświadczonym policjantem, ma około pięćdziesięciu lat, sporą nadwagę i nie dba o swoje zdrowie. Jest samotny. Rozwiedziony, ma dwójkę dzieci, syna i córkę. On jest alkoholikiem, ona narkomanką.

Intrygujące zagadki kryminalne przeplatają się z wątkami dotyczącymi życia prywatnego komisarza, czasem jego znajomych i rodziny.
" Kryminalna " część jest świetna, część " prywatna " bywa nużąca.

Przeczytałam dwie pierwsze części cyklu " W bagnie " i " Grobowa cisza ". Sięgnę po następne, bo dobrze się czyta choć czasami troszkę zgrzyta .

wtorek, 15 września 2015

Rejs wysokiego ryzyka

Kiedy na statek mustrują się między innymi:

- Gudmundur - kapitan ( na życiowym zakręcie )
- Olafur - drugi mechanik ( wyznawca szatana )
- Jonas - sternik ( winny zabójstwa, głęboko wierzący )
- Saeli  - pierwszy majtek ( hazardzista, z długiem niemal nie do spłacenia)
- Jon Karl - przypadkowy pasażer ( członek mafii )
- Jon  - pierwszy oficer ( dwukrotny rozwodnik, bankrut, alkoholik )

nic nie może pójść dobrze..

- Runar - bosman
- Johann - pierwszy mechanik
- Asi - kuk
hmmm... ta trójka wydaje się być całkiem w porządku, co jednak nic nie zmienia.

Bunt załogi zaplanowano jeszcze na lądzie. Ale nikt nie spodziewał się sabotażu, całkowitego braku łączności ze światem, sztormu i piratów.

Tylko jedna osoba wie, że na statek rzucono klątwę

Czyżby " Per Se " wypłynął w ostatni rejs?

Historia momentami porywająca jak sztormowe fale, a czasem przy jej czytaniu czas płynie wolno jak żaglowcom na martwej fali.
I naprawdę, przy mustrowaniu załogi nikt nie sprawdza dokumentów ?

" Statek " Stefan Mani - książka zrecenzowana w związku z upodobaniem do literatury marynistycznej i w związku z wyzwaniem:
http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html

poniedziałek, 14 września 2015

Troszkę krótsza saga

Kontynuuję poszukiwania skandynawskiego romansu, troszkę na chybił trafił wyciągam kolejne książki z bibliotecznych półek, kierując się tytułem, okładką...
Tym razem trafiłam na ubraną w kwiaty powieść " Anna, Hanna i Johanna ".
Anna.... Dojrzała kobieta, samotna, matka dwóch córek. Opiekuje się swoimi zniedołężniałymi rodzicami. Matkę odwiedza w szpitalu, ojca w domu. Jest dla obojga szorstka, szczególnie dla ojca. Nie znosi jego niedomagań wynikających z wieku, nie bardzo nawet stara się je zrozumieć. Troszkę więcej względów okazuje matce, próbuje z nią nawiązać kontakt, ale to nie możliwe, gdyż Johanna nie mówi i żyje we własnym świecie wspomnień. Ta sytuacja staje się bodźcem do poszukiwania śladów rodzinnej historii, a ta skupia się głównie dookoła losów kobiet.
Okazuje się, ze Anna niewiele wie, niemal nic,  o życiu swojej matki Johanny, a jeszcze mniej o życiu swojej babci Hanny.
Hanna to niezwykła kobieta. Kiedy miała trzynaście lat straciła niemal wszystko, chyba wszystko co najważniejsze w życiu młodej dziewczyny. Godność, szacunek, beztroskę, radość, dzieciństwo... W zamian dostała upokorzenie, strach, wykluczenie i syna. Jednak pewnego dnia jej los się odmienia. Jak za sprawą czarów, na jej drodze staje mężczyzna, co prawda nie książę, ale młynarz... Od tej pory Hanna może nosić na głowie chustę jak wszystkie mężatki we wsi.
Johanna, najmłodsze dziecko Hanny, jedyna córka, wychowana w sumie przez ojca. Matka była dla niej jakimś reliktem poprzedniej epoki.Obiektem jej bezlitosnych kpin. Nie opowiada o niej nikomu, nawet swojej córce i wnuczkom.

Kiedy Anna znajduje rodzinne albumy, odtwarza rodzinne historie, odnajduje skrywane przez lata sekrety znajduje samą siebie. Okazuje się, że uciekając od siebie samej, właśnie się odnalazła.

" Anna, Hanna i Johanna " autorstwa Marianne Fredriksson to bardzo ciepła opowieść o trzech pokoleniach kobiet. Książka pięknie maluje ich portrety. Choć próżno szukać w niej romansu :)

polecam :)

recenzja napisana w związku z wyzwaniem :
http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html

wtorek, 18 sierpnia 2015

Plaża muszli

Zaczyna się nudno... Kilka stron opisów spotkań autorskich pewnej pani doktor od Trolli :)
Potem równie nieciekawa relacja z wycieczki do miejsc dzieciństwa, na którą autorka książek o Trollach zabiera swoich dwóch synów. Nawet kiedy starszy chłopiec znajduje w jaskini przy plaży ludzką czaszkę, opis tego wydarzenia nie wydaje się być szczególnie ekscytujący.
Dopiero kiedy Ulrika porzuca swoje opowieści o Trollach, odwozi synów na weekend do ich ojca i we wspomnieniach przenosi się do miejsca, w którym rokrocznie spędzała wakacje jako mała dziewczynka a potem nastolatka, książka okazuje się opowieścią pełną magii i emocji.
Urlika wychowana w skromnym i raczej konserwatywnym domu poznaje na wakacjach rówieśniczkę, Anne-Marie Gattman. Uważa, że Anna jest piękna, w myślach nazywa ją " miodowozłotą ". Tak zaczyna się fascynacja Urliki Anną, chęć wkupienia się w jej łaski i wtopienia się w jej świat. Do pewnego stopnia to się udaje, ale niesie ze sobą wiele rozczarowań. Ulrika obserwuje też, jak traumatyczne wydarzenia i poczucie winy zmieniają i dzielą rodzinę. 
Dzięki wspomnieniom Urliki i próbach zrekonstruowania przeszłości, dotykamy problemu adopcji, bardzo szczególnej adopcji, dziecka wyrwanego z egzotycznego kraju a także problemu choroby psychicznej i próby odnalezienia swojego miejsca.

Jeżeli uda Wam się przebrnąć przez kilkanaście pierwszych kartek, będziecie oczarowani.

Polecam nie tylko na wakacje powieść

piątek, 31 lipca 2015

Przekaz podprogowy

Jestem wielbicielką thrillerów psychologicznych. Niejeden raz bałam się wyjrzeć spod kołdry, wyjść z wanny, zgasić światło... Zazwyczaj za sprawą Stephena Kinga, ale nie tylko.
Ale nigdy jeszcze tak się nie bałam, jak podczas lektury książki " Ludzka przystań ".
Czułam lęk podczas czytania, ale także kiedy tylko pomyślałam o tej opowieści. Bałam się we śnie. Nawiedzały mnie koszmarne sny klimatem przypominające atmosferę " przystani '.
Choć skończyłam czytać, kilka godzin temu, ciągle czuję wewnętrzne drżenie, niepokój, który nasila się ilekroć wraca do mnie myśl o książce, ilekroć mój wzrok się na niej zatrzyma...
Najdziwniejsze i najbardziej przerażające dla mnie było to, że kiedy wieczorem czy w nocy zasiadałam, aby zagłębić się w grozie jak w lodowatym morzu, moja roczna córeczka budziła się z okropnym płaczem, nawet kiedy czytałam w innym pomieszczeniu. Jakby opary mojego lęku oplatały jej sny.
Nie umiem wytłumaczyć tej grozy. Nie ma w tej książce zbyt wielu drastycznych scen, nie ma porywającej akcji.
Jest za to niewyjaśnione i w zasadzie tak pozostaje do ostatniego słowa.
Trochę mnie to złości. Zawsze kiedy autor tak dużo zostawia domysłom, interpretacji czytelnika, zastanawiam się, czy to jest celowy literacki zabieg czy po prostu brakowało mu pomysłów...

Trochę mi smutno. Mój Król thillerów ( niesamowite jak nazwisko pasuje do roli wieloletniego, niedoścignionego mistrza gatunku ) przechodzi powoli na emeryturę. Nadal jest dobrym rzemieślnikiem, ale żadna z jego ostatnich książek nie dorównuje tym pierwszym...
Mam powód do radości, bo Król ma godnego następcę. Jest nim John Ajvide Lindqvist. Okrzyknięto go nowym mistrzem inteligentnego horroru.
Czy sięgnę po kolejne jego książki ? Nie wiem. Albo zdążyłam się uzależnić od bardzo dużej dawki adrenaliny, albo jestem zbyt przerażona :) Natomiast powieści Lindqvista raczej nie staną obok powieści Kinga na moim regale. Wystarczy jedna książka na jednej półce, aby w całym pokoju wiało grozą.

recenzja napisana z potrzeby rozładowania emocji ale także w związku z wyzwaniem
Czytamy literaturę skandynawską do którego zaprosiła mnie rudowłosa blogerka :)
" http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2015/07/czytamy-literature-skandynawska-i.html "

poniedziałek, 6 lipca 2015

Dwa w jednym

Literatura skandynawska a szczególnie szwedzka to od wielu lat głównie kryminały.
Do zacnego grona ich twórców dołączył małżeński tandem Cilla i Rolf Borjlind, do tej pory znany jako twórcy scenariuszy do seriali kryminalnych.
Postanowili stworzyć serię powieści kryminalnych, którą rozpoczyna
" Przypływ " a kontynuację znajdziemy w tomie " Trzeci głos "
Jest to jedna z niewielu serii, gdzie miałam wrażenie, że jest co najmniej dwóch głównych bohaterów książki.

Oliwia, młoda adeptka Wyższej szkoły Policyjnej, córka Komisarza z Biura Kryminalnego Komendy Głównej. To postać, wokół której toczy się akcja książki. Oliwia postanawia podjąć się wyzwania jakie postawił przed studentami jeden wykładowców. Każdy z nich może spróbować wyjaśnić nierozwiązaną do tej pory sprawę z przeszłości. Oliwia nie zupełnie przez przypadek dostaje skoroszyt zawierający opis dochodzenia jakie ponad dwadzieścia lat temu prowadził jej ojciec. To sprawa morderstwa popełnionego ze szczególnym okrucieństwem mimo, że nie polała się ani kropla krwi.
Bezdomny, bardziej wegetuje niż żyje. Jego towarzysze to jemu podobni ludzie pozbawieni dachu nad głową, często tkwiący w szponach nałogów. Jednak on jest inny, nie do końca przystaje do tej grupy. To drugi bohater książki, jak dla mnie nie mniej ważny niż Oliwia.
Co może połączyć studentkę szkoły policyjnej i bezdomnego? Odpowiedź tkwi w przeszłości, a ich drogi spotkają się jeszcze nie raz. Ich wzajemna współpraca, na początku wymuszona, przyniesie doskonałe efekty przy rozwiązywaniu tajemnicy kolejnej zbrodni. Pomogą Abbasowi El Fassi wyjaśnić sprawę morderstwa kobiety, którą pokochał jako młody chłopak i nigdy nie przestał kochać. Jednocześnie będą próbowali dowiedzieć się dlaczego ojciec nastoletniej Sandry - sąsiadki Oliwii, popełnił samobójstwo. Musiał mieć ważny powód, wiedział, ze zostawi córkę samą, gdyż jego żona, a jej mama kilka lat wcześniej zginęła w  falach tsunami.

Książki Cilli i Rolfa to nie tylko kryminały, podejmują też dyskusję na tematy społeczne i gospodarcze.
Przedstawiają problem bezdomności, jej przyczyny i skutki a także skłonność rządzących do zamiatania tego tematu pod dywan. Łatwiej jest usunąć rzeczy należące do bezdomnych, bo wyglądają nieestetycznie niż im pomóc. Działania poszczególnych fundacji dają tym ludziom nadzieję na przeżycie kolejnego dnia. Ale co dalej ?
Walki w klatkach, to jak się okazuje również poważny problem, tym bardziej, że bezdomność czasem dostrzegamy na ulicach, a hazard związany z walką, nieraz na śmierć i życie odbywa się w konspiracji, szczególnie jeżeli w takich bójkach biorą udział dzieci.
Dzieci w wielu krajach pracują niemal za darmo dla wielkich koncernów. Pracują ponad siły, zamiast się bawić i uczyć, są niedożywione, często to sieroty, bo rodzice zginęli pracując dla tych samych pracodawców, nie mają nawet skrawka własnej ziemi bo i tą koncerny ukradły i zdewastowały.
Część tych dzieci trafia w łapy pornobiznesu.
To kolejny problem, który naświetlają autorzy " Przypływu " i " Trzeciego głosu ". Prostytucja, filmy pornograficzne, seks on line również z elementami przemocy, kończący się śmiercią uczestników.
Oczywiście w powieści nie ma miejsca na dogłębną analizę problemów współczesnego świata, nie ma tam też recepty na ich rozwiązanie, ale uważam, że nawet wspomnienie o nich daje szansę aby więcej ludzi zaczęło się nimi interesować, pomagać.

Obie książki świetnie się czyta, nie powiem, że przyjemnie, bo przecież to powieści o morderstwach, okrucieństwie i niesprawiedliwości. A mimo to polecam.bo poza tym to kawał niezłej literatury.

recenzja napisana w związku z wyzwaniem :

http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html

wtorek, 30 czerwca 2015

Cztery pokolenia kobiet


Na jednej z maleńkich wysepek norweskiego archipelagu Vesteralen mieszka dziewczynka, która żółtym ołówkiem w żółtym notesie, niewiele większym od jej dłoni zapisuje swoje najbardziej skrywane emocje. Musi  dokładnie chować swój pamiętnik, aby On go nie odnalazł, bo przecież pisze też o Nim. Ten pierwszy zapisany zeszycik jest pierwszym z wielu pamiętników. W nim kilkuletnia Herbjorg pisze o wszystkim co ją niszczy, a o czym nikomu nie może powiedzieć.

" Notesy są lepsze od wieczornej modlitwy. Mówię w nich prosto z mostu, jak jest, i nie potrzebuję o nic prosić. "

Kto wie, może dzięki tym zapiskom rozwija się niesamowity talent literacki Herbjorg Wassmo ?
" Stulecie " to saga o kobietach.
Historia zaczyna się od prababki o imionach Sara Suzanne. A w zasadzie od jej portretu stanowiącego część ołtarza katedry na Lofotach.
Bardzo polubiłam Sarę. Jest mi bliska. Podobnie jak ja przez wiele lat szukała w codziennym życiu czegoś nadzwyczajnego. Tak jak ja była szczęśliwa, ale.. Gdzieś musi być przecież coś więcej, jakaś magia, poezja, wielkie emocje, uczucia, doznania. Świat staje się tym większy im więcej o nim wiemy, a wtedy chcemy wiedzieć jeszcze więcej.
Najmniej polubiłam Elidę. Na nią patrzę przez pryzmat własnego dzieciństwa.Byłam zostawiona na kilka lat pod opieką dziadków. Rodziców widywałam. Pokazywali się na kilka chwil raz lub dwa razy w miesiącu. Nigdy nie zrozumiem kobiety, która zostawia swoje dzieci na przechowanie u innych, a jeszcze trudniej mi zrozumieć, że po latach zabiera je z powrotem, wyrywa je z korzeniami z dobrego, ciepłego domu, który stworzyli jej córce inni ludzie.
Hjordis jest tą dziewczynką, która najpierw zostaje odesłana z rodzinnego domu do ciotki, nie rozumie dlaczego tak się stało i tęskni za nim mimo, że nie zawsze było jej łatwo wśród licznego rodzeństwa i przy matce wiecznie czymś zajętej. Jest jej znacznie trudniej, kiedy niemal siłą po kilku latach matka zabiera ją z powrotem, z domu, w którym znalazła spokój, miłość i rodzinne ciepło.
Herbjorg, córka Hjordis rodzi się zimą 1942 roku. Jej narodzinom towarzyszą rozmowy o potyczkach z nazistami a poród odbiera położna z postrzałem w plecach. Pierwsze lata jej dzieciństwa nie są szczęśliwe. Pisze o tym czasie tak:

" Jeżeli chodzi o własną historię, to mało wiem i pamiętam z tych rzeczy, które mnie ukształtowały. Być może dlatego, że nie chcę pamiętać. Zużyłam wiele energii, aby jak najszybciej pójść dalej. Zupełnie jakby można było zbudować przyszłość, nie oglądając się wstecz "

" Stulecie " mnie urzekło. To piękna, klimatyczna książka. Opowiada o prawdziwych kobietach, o tym jakie są, bez koloryzowania. Piękne są te literackie portrety. Pokazują siłę i słabości, Opowiadają o dokonywaniu wyborów, a czasem o niemożności ich dokonania. O samotności w domu pełnym ludzi. Mężczyźni, którzy mogą poznawać cały świat są tłem dla świata kobiet.przypisanych do swoich domów, ziemi, dzieci, mężów, konwenansów.
To niesamowita książka, pełna prawdziwych historii, ale i niedopowiedzeń w chwilach, o których ciężko pisać.

" Stulecie " autorstwa Herbjorg Wassmo to kolejna perełka literatury skandynawskiej, tym razem norweskiej, która znalazłam dzięki wyzwaniu :

http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html


środa, 24 czerwca 2015

Kapitan Worse

" Kapitan Worse " to niepozorna, mała książeczka autorstwa Alexandra L. Kiellanda.
Ten norweski pisarz, żyjący na przełomie XIX i XX wieku przedstawiany jest jako jeden z wielkiej czwórki norweskich klasyków. W swojej twórczości zajmował się głównie przejawami zła w życiu społecznym. Walczył z zakłamaniem, pruderią i fanatyzmem religijnym.
Książkę wyciągnęła z półki w bibliotece moja córka, znając moje zamiłowanie do marynistyki, Zobaczyła w tytule słowo " kapitan ", na okładce koło sterowe i marynistyczną grafikę, więc uznała, że to coś dla mnie, tym bardziej, że autorem jest Norweg więc książka pasowałaby też do wyzwania w jakim biorę udział już pięć miesięcy :)

http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html


Tematyki morskiej w tej noweli niewiele.
Jest za to doświadczony wilk morski, tytułowy kapitan Worse. Mężczyzna po sześćdziesiątce, wdowiec, w doskonalej kondycji, zaradny, pracowity. Jest właścicielem domu, rozlicznych interesów, współwłaścicielem firmy " Garman & Worse ". W jego sąsiedztwie mieszka młodziutka i piękna Sara. Kapitanowi nie śni się nawet, że mógłby ją zdobyć. Nie wie jednak, że jej matka ma wobec niego własny plan. Gdyby wiedział, nigdy nie poszedłby na zebranie sekty Haugian, które organizowała wdowa Torvestad, matka Sary.

" Kapitan Worse " to opowieść o tych co " wiedzą lepiej ". Na podstawie własnych doświadczeń, wierzeń, przekonań organizują życie wszystkim dookoła, bo wydaje im się, że posiedli receptę na uszczęśliwienie najbliższych, bliźnich i na zbawienie całego świata.
To opowieść o zaślepieniu religijnym.To też przestroga, aby zawsze być wiernemu samemu sobie i uważać jakie kompromisy się akceptuje.

Wilk morski Kapitan Worse, jego uczeń, nieśmiały Laudritz, piękna, mądra ale nie asertywna Sara, naturalna i żywiołowa Henrietta, charyzmatyczny i przystojny Hans. Czy poradzą sobie z niszczycielską siłą cudzych planów i z fanatyzmem ? 

Zapraszam do lektury.

Lubię gotować

Gotować lubię i umiem. W zasadzie mogę powiedzieć, że samo się :) To znaczy nikt mnie gotować nie uczył. Nie wiem, czy zadziałały geny
( wszyscy w rodzinie od strony taty świetnie gotują, moja mama też
serwuje pyszności ) czy to, że spędzałam czas w kuchni podpatrując mimo woli ?
Oczywiście mistrzynią nie jestem, pewnie wielu uznanych kucharzy za głowę by się złapało patrząc na moje kuchenne metody lub próbując moich potraw. Cały czas się uczę, wyszukuję nowe przepisy. zdecydowanie najgorzej idzie mi z pieczeniem ciast, ale robię postępy.


Skarbnicą przepisów i porad jest internet, ale oczywiście trzeba je weryfikować, sprawdzać w różnych źródłach.
Najbardziej lubię serwis  " Wielkie żarcie ".

W domu mam najulubieńszą książkę kucharską. Niedużą, nieopasłą a pełną ciekawych przepisów na popularne dania z różnych krajów. Łatwo je przygotować korzystając z produktów dostępnych czasem w osiedlowym sklepie a czasem w delikatesach, ale są to rzeczy do kupienia bez konieczności marnowania wielu godzin na ich szukanie i nie rujnujące kieszeni, czasem dające zastąpić się innym dodatkiem ( są potrawy wymagające specyficznych przypraw, których użyjemy niewiele, a nieprędko wykorzystamy je znowu ).
Oto ona :) :



Najbardziej lubię krótkie porady.
Jak gotować aby produkty nie traciły na wartości i na smaku
Jak przygotować coś aby uzyskać dokładnie ten efekt, o który mi chodzi
Jak uniknąć bałaganu w kuchni :)
i tak dalej...
Od czasu do czasu będę chciała podzielić się z Wami moimi poradami :)

piątek, 12 czerwca 2015

Tołpa

Od jakiegoś czasu staram się eliminować ze swojej diety i kosmetyków tyle chemii ile się da.
Czytam pilnie etykiety. Ale o ile te z zakupów spożywczych są dla mnie w dużej części zrozumiałe o tyle te z kosmetyków nie koniecznie.
Od kiedy znajoma, ale też autorka bardzo fajnego bloga ( http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/ ) poleciła mi stronę swojej koleżanki :) blogerki  - http://www.srokao.pl/ - czytanie kosmetycznych składów stało się trochę prostsze.
Sroka wspomina czasem o kosmetykach dostępnych w znanym dyskoncie, z szyldu którego uśmiecha się czerowny owad w czarne kropeczki :). Sklep ten ma swoją markę kosmetyczną " BeBeauty" i jak się okazało producentem tej serii jest firma Tołpa.
Poszłam do " Biedronki " bo przecież chcę " BeBeauty" :) jednak nie skusiłam się na żaden z produktów z tej serii. Różnica w składach kosmetyków mających na etykiecie " Tołpa " a tych z etykietą " BeBeauty" jednak jest dość duża.
Stąd po raz pierwszy na półkę w mojej łazience trafiły kosmetyki Tołpy.

Na pierwszy ogień poszedł Stymulujący szampon wzmacniający z kiełkami soi.
Zawsze na początku wącham. Jest to dla mnie chyba najważniejszy test. Jestem bardzo wrażliwa na zapachy, więc nawet jak świetny kosmetyk pachnie w sposób dla mnie nie do zaakceptowania to go nie kupię.
Szampon pachnie delikatnie i naturalnie. Zapach faktycznie przypomina woń świeżych kiełków.
Ma fajną gęstą konsystencję.
Dobrze się spłukuje.
Jego zdecydowanym plusem jest skład. A jeszcze większym to czego w tym składzie nie ma. Mianowicie nie ma SLS, PEG, parabenów i pochodnych formaldehydu.
Brak SLS sprawia niestety, że szampon jest mało wydajny, nie pieni się. Dziś przeczytałam, że w takich przypadkach należy zastosować" metodę kubeczkową ". Czyli taką ilość szamponu jaką zużywamy zwykle, wlewamy do buteleczki z wodą ( około pól szklanki wody ) i mieszamy tak długo aż szampon rozprowadzi się w wodzie i spieni. Dopiero wtedy myjemy głowę. Spróbuje dziś, może efekty będą lepsze :)
SLS dokładniej też czyści włosy niż naturalne składniki, więc szamponem bez tego detergentu muszę myć głowę trochę częściej. Nie wiem czemu, troszkę mnie po nim swędzi skóra głowy.


Do szamponu dobrałam odżywkę, a ponieważ akurat nie było tej z soją wybrałam Nawilżającą odżywkę - maskę zwiększającą objętość, z gardenią tahitańską.
Zapach :) delikatny, subtelna kwiatowa woń.
Dość gęsta, w dotyku jedwabista. I takie po jej użyciu są włosy, pięknie się rozczesują. Natomiast efektu większej objętości nie zauważyłam, ani żadnych innych spektakularnych korzyści z jej używania.
Znowu największą zaletą jest skład.


Łagodny żel do mycia twarzy i oczu z ekstraktem z kwiatów bławatka i ekstraktem z korzenia lukrecji.
To trzeci kosmetyk tej marki kupiony na próbę i okazał się strzałem w dziesiątkę :)
Zapach oczywiście :) bardzo delikatny, jakby trawiasto kwiatowy.
Konsystencja idealna, żel jest gęstawy, ale jednocześnie płynny, łatwo rozprowadza się na twarzy ale nie spływa z niej ani z rąk.
Bardzo wydajny i według mnie bardzo dobrze oczyszcza, zmywa nawet mocny makijaż ( po drugim umyciu ) po użyciu go czuję, że moja cera jest czysta i miękka.
Myślę, że zostanie ze mną na dłużej, może wypróbuję jeszcze inne żele z tej serii.

Krótkie podsumowanie zatem...

Szampon jeszcze przejdzie test kubeczkowy, zobaczę czy to coś zmieni, czy włosy zostaną dłużej swieże i czy przestanie swędzieć mnie skóra głowy.
Odżywka, dobra ale spodziewałam się chyba więcej.
Żel do mycia twarzy, jak dla mnie rewelacja.
Plus ogromny to skład tych kosmetyków.
Myślę, że przygoda z tą marką dopiero się dla mnie zaczyna.

środa, 27 maja 2015

Romans czyli thiller...

Od pięciu miesięcy na mojej liście książek przeczytanych króluje literatura skandynawska. A to za sprawą wyzwania do którego zaprosiła mnie rudowłosa blogerka.

http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html

Kiedy wybieram kolejne pozycje do przeczytania w bibliotece czasem szukam książek według jakiegoś klucza na przykład: żadnych kryminałów; najgrubsza książka; intrygująca okładka...
Tym razem wybrałam najcieńszą książkę z półki literatura szwedzka.
Przeczytałam tylko, krótki opis fabuły ignorując inne informacje. W połączeniu z tytułem byłam pewna, że wypożyczam literaturę dla kobiet. I byłam ciekawa jak Szwedzi radzą sobie w kobiecych powieściach zdominowanych przez rynek angielskojęzyczny.

Muszę przyznać, że było to literackie zaskoczenie, którego pewnie bym uniknęła gdybym przeczytała dokładnie opis na okładce. Chociaż nie... książka i tak by mnie zaskoczyła bardzo pozytywnie tyle, że może romans nie stałby się thillerem psychologicznym.

Zaczyna się banalnie. Małżeństwo z piętnastoletnim stażem, syn, dom...
Eva i Henryk mieszkają razem ale osobno, każde z nich ma inne priorytety, marzenia, rozczarowania. Oboje  mają pretensje do współmałżonka.
Być może gdyby zaczęli ze sobą rozmawiać piętnaście lat wcześniej, gdyby nauczyli się mówić i słuchać, gdyby przestali się skupiać tylko na sobie, byliby szczęśliwą rodziną.
Niestety, ciąg niedomówień i pochopne, emocjonalne działania prowadzą do tragicznego finału.

Powoli ale stale rosnące napięcie, częste, zaskakujące zwroty akcji. Wyraziści bohaterowie i dobre studium psychologiczne postaci. Zaskakująca puenta.

Jeżeli macie ochotę na krótką, ale bardzo wciągającą opowieść naszykujcie sobie termos z herbatą lub kawą, albo dobre wino :) ciasteczka, kanapki... nie wiem co lubicie podgryzać w czasie czytania i zarezerwujcie sobie kilka godzin sam na sam z książką.
" Zdrada " autorstwa Karen Alvtegen na pewno Was nie zawiedzie, a ja na moją listę do przeczytania dopisuję inne powieści szwedzkiej pisarki.



niedziela, 19 kwietnia 2015

Ukłon w stronę klasyki

Myślę, że nie ma autora powieści kryminalnych, który nie czytał książek Agathy Christie czy Arthura Conana Doyle'a. Niektórzy z nich próbowali dorównać klasyce i napisać powieść w podobnym stylu, inni nawiązywali do utworów Pani Aghaty i Pana Artura chcąc oddać ich twórczości hołd.
Nie wiem do której grupy mogę zaliczyć Camillę Lackberg, która napisała opowiadanie " Zamieć śnieżna i woń migdałów ". Od pierwszych stron książki miałam wrażenie jakbym cofnęła się w czasie. Atmosfera jak u wspomnianych mistrzów kryminałów, scenografia i akcja utrzymane w konwencji.
Duży, piękny dom na wyspie, na kilka dni odizolowany od reszty świata za sprawą zamieci śnieżnej. Zerwane linie telefoniczne, brak zasięgu dla jakiejkolwiek sieci telefonii komórkowej. Napięcie nie sięga zenitu, ale bohaterowie są wyraziści. Jest zagubiony w działaniach młody policjant Martin, jego narzeczona Lisette, która ma trochę inny plan na życie niż obawy Martina na to wskazują. Jest bardzo bogaty i hojny do czasu nestor rodu oraz grupka antypatycznych krewnych, którzy wraz z Lisette liczą na dotacje bez końca i hojny spadek. Tylko jeden wnuk, naprawdę kocha dziadka i spędza z nim dużo czasu.  Jest nieboszczyk, a wszyscy są podejrzani..
Jednak wyjaśnienie zagadki nie jest oczywiste, mimo że oczywiście inspiracją do niej była jedna z powieści o Sherlocku Holmsie. 

" Zamieć śnieżna i woń migdałów " to sympatyczne czytadło na jeden wieczór. Nie jest to literatura wysokich lotów, ani styl Lackberg jaki znamy z jej cyklu o Fjallbace. Ale czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, o ile przyjemna może być książka z nieboszczykiem w tle. Polecam. Poznajcie troszkę inną Camillę.

P.s.
               Książka ta spotkała się z wieloma krytycznymi głosami, z negatywnymi ocenami. Myślę, że stało się tak dlatego, bo wielu czytelników nie zrozumiało, autorki, która chciała pobawić się słowem w konwencji stworzonej przez mistrzów kryminału i nie zamierzała im dorównać. I za to też plus dla Camilli Lackberg.
Mylą się też Ci, którzy uważają że nowela ta była wprawką początkującej pisarki, gdyż została wydana jako piąta książka autorki, która na koncie miała już cztery solidne sukcesy literackie.


Recenzja napisana w związku z wyzwaniem :) : 
http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html





środa, 15 kwietnia 2015

Nie oceniaj książki po okładce ?

Zdarzało Wam się oceniać książkę po okładce? Albo po tytule ?
Mnie zdarzało się wielokrotnie. Okładka bywa myląca, ale tytuł, który nie przypadnie mi do gustu, jak dotąd zawsze dobrze mi podpowiadał, aby po książkę nie sięgać.
Okładka pierwszej powieści Jonasa Jonassona " Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął " nie podoba mi się w żadnym wydaniu.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam tytuł pomyślałam, że jest... beznadziejny. To był znak, aby książkę zostawić tam gdzie leżała. Ale potem usłyszałam wiele pozytywnych recenzji, nawet entuzjastycznych. A kiedy bliska znajoma zaproponowała, że mi ją pożyczy, skapitulowałam.

Powieść, zgodnie z tytułem, rozpoczyna ucieczka Allana Karlssona z domu opieki w dniu jego setnych urodzin. Zapowiada się zabawna historia. Pierwszy dysonans pojawia się kiedy miły starszy pan kradnie na dworcu autobusowym walizkę. Sam nie wie dlaczego tak postąpił, ale nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Kradzież walizki zapoczątkowuje serię niedomówień, wypadków, przestępstw i morderstw.
Książka Jonassona opowiada też historię życia stulatka. Historia tą można by obdzielić kilka osób.
Allan Karlsson kieruje się zasadą, że co ma być to będzie. Kiedy może pomóc robi to, kiedy w wyniku podejmowanych przez niego decyzji ktoś cierpi czy ginie, Allan niespecjalnie się tym przejmuje. Życie trwa dalej. Nie zajmuje go też polityka, więc pomaga kolejno prezydentom, przywódcom i politykom krajów o ustroju demokratycznym i totalitarnym niemal na całym świecie.Cudem ratuje się z kolejnych opresji.
Im dłużej czytałam książkę, tym bardziej go nie lubiłam. Miałam wrażenie, że rzadko przejawiał ludzkie odruchy i był nieraz kompletnie bezrefleksyjny, dla niego liczył się cel.
Był geniuszem w jednej dziedzinie. Pasjonowała go pirotechnika na małą i wielką skalę. Podjął się misji, której wykonania odmówił Albert Einstein.

Rzadko się zdarza taka kumulacja w postaci kiepskich okładek i jeszcze gorszego tytułu. Powinnam zaufać swojemu przeczuciu i zostawić książkę na stoliku znajomej. Jest to jedna z tych powieści, które można przeczytać kiedy absolutnie nie ma się czego innego do zrobienia lub kiedy nie mamy w domu nic innego do przeczytania, a biblioteki i księgarnie są zamknięte.Ale jak jej nie przeczytacie nie poniesiecie żadnej straty, a może nawet zrobicie w tym czasie wiele ciekawszych rzeczy.
Uważam że absurd i groteska mają swoje granice. Jak dla mnie zostały one przekroczone.
Jedyna zaletą tej książki są krótkie refleksje autora na temat wydarzeń historycznych, w które uwikłany jest bohater. Taka błyskawiczna lekcja historii i mikro pigułce.

Recenzja napisana w związku z wyzwaniem :
http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html

wtorek, 14 kwietnia 2015

Zapraszam do Marstal

Kolejna recenzja związana z akcją : http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html
Nadal szukam smaczków, które pokazują piękno skandynawskiej literatury. Dlatego na razie z premedytacją pozostawiam na bibliotecznych półkach kryminały. Tym razem wybór był prosty. Sięgnęłam po... najgrubszą książkę na półce " literatura szwedzka ". Zaintrygował mnie też tytuł " My, topielcy " oraz opis, który zapowiadał powieść marynistyczną. Morze jest moją wielką miłością, więc tym bardziej nie zastanawiałam się długo nad wyborem.

Więc teraz zapraszam Was do Marstal i do wehikułu czasu, który cofnie nas niemal dwa wieki wstecz.
Marstal w połowie dziewiętnastego wieku to liczący się port w Danii a jednocześnie niewielkie miasto. W miasteczkach, które znacie większość ulic prowadzi do centralnego punktu, w Marstal... wszystkie drogi prowadzą nad morze. W porcie żaglowce załadowane towarami z całego świata, kutry rybackie ale też niewielkie łódki, na których młodzi chłopcy uczą się łowić krewetki.
Kiedy udacie się w głąb miasteczka zobaczycie schludne domy i ulice, kościół, hotel i kawiarnię, sklepy, zapewne ktoś Wam pokaże budynek szkoły, w którym niepodzielnie króluje sadystyczny belfer Isager. Po latach niektórzy jego uczniowie powiedzą, że jego metody były brutalne ale paradoksalnie zahartowały ich do ciężkiej pracy na morzu.
" Na okrętach też biją. To się nigdy nie kończy. Trwa cały czas. Równie dobrze możesz już teraz się nauczyć, jak się z tym wszystkim pogodzić. "
    Myślę, że kiedy będziecie spacerowali po Marstal zwrócicie uwagę, że układ ulic nie jest jedyną rzeczą, która wyróżnia to miasto. Na początku pewnie będziecie czuli to " coś " , dopiero po jakimś czasie zorientujecie się, że Marstal to miejsce kobiet, dzieci i starców. Młodzi chłopcy, mężczyźni są na morzu. To kobiety podczas ich nieobecności sprawiają, że życie w mieście i w domach toczy się spokojnym rytmem, kiedy któryś z mężów, synów, ojców nie wraca do domu, one przejmują ich obowiązki. Mimo, że nauczyły się przełykać łzy ciągle tkwią w cieniu swoich mężczyzn bohaterów.
" Były przy nas całe nasze życie, ale nigdy wcześniej tego nie zauważaliśmy. Pochylały się nad baliami z praniem albo nad garnkami, z twarzami czerwonymi i zapuchniętymi od gorąca i wilgoci. Trzymały się razem gdy nasi ojcowie byli na morzu. Co wieczór osuwały się na ławę z igłą do cerowania w ręku. Dostrzegaliśmy coś, ale nie matki. Widzieliśmy ich wytrzymałość. Widzieliśmy ich zmęczenie. Nigdy o nic nie prosiliśmy. Nie chcieliśmy sprawiać kłopotu.
W taki właśnie sposób okazywaliśmy im miłość: milczeniem. "
Większość czternastoletnich chłopców, tuż po konfirmacji zaciąga się na statki. Przejdą długa drogę od bycia okrętowym chłopcem do bicia do dnia kiedy zostaną zamustrowani jako marynarze. Przez dotychczasowe czternaście lat swojego życia ze swoimi ojcami spędzili około półtora roku, bo tata marynarz wracał do domu co drugi rok, na dwa miesiące...
Chcecie zobaczyć jak toczy się życie w Marstal ? jak się zmieniało? Jak zostało drugim portem w Danii? Zajrzyjcie do powieści Carstena Jensena " My, topielcy ".
Muszę Was jednak uprzedzić, że tak naprawdę to nie jest książka o Marstal.
To książka o ciężkiej pracy marynarza, któremu pękają wrzody pod szorstkim swetrem, książka o marynarzu, który utknął na statku wśród lodowej kry, który przywiązuje się do steru aby w czasie sztormu nie wypaść za burtę.
To książka o lekcjach, jakie pobierają chłopcy od najmłodszych lat, jak uczą się być okrutni, jak rozumieją sprawiedliwość i dlaczego nie mają wyrzutów sumienia
To książka o wojnie. Takiej prawdziwej, nie tej pokolorowanej, którą znacie tej z ekranu telewizora. To historia o walce do ostatniej chwili, wśród ekstrementów i fragmentów ciał kolegów. Opowieść o tym, jak za sprawą polityki marynarz pod swoją banderą staje się wrogiem dotychczasowego sojusznika. To opowieść o tym jak wojna zmienia ludzi. Jak każe podejmować decyzje, których w innych warunkach nigdy by nie podjeli. To opowieść o tym jak przeżyć wojnę i nie zwariować. Dowiecie się też co znaczą czerwone światełka na morzu tuż po ataku wroga i dlaczego śnią się do końca życia marynarzom...
Poznacie też między innymi wspomnianego już Isagera, dręczyciela kilku pokoleń Marstalczyków, a także Lauridsa, który był w niebie i wrócił z niego dzięki swoim butom, jego syna Alberta, który szukał siebie samego po morzach i oceanach, Knuda Erika, wychowanka Alberta, marynarza, który zawsze chciał spokojnie patrzeć samemu sobie w oczy. Poznacie Hermana co zawsze lądował na cztery łapy, mimo swoich licznych zbrodni. Poznacie też silne i słabe kobiety, te które spokojnie poddały się losowi i te, które za wszelką cenę chciały go zmienić, a  nawet pragnęły odmienić losy całego miasta.

Zapraszam Was do Marstal i na morze. Przed Wami osiemset pasjonujących stron prawdziwego życia, okazji do śmiechu będzie niewiele, chusteczki pewnie będą potrzebne, mnie były... Mimo wszystko warto.
Jest to jedna z najlepszych powieści jakie czytałam, jedna z niewielu powieści marynistycznych, które pokazują prawdziwe oblicze losu marynarza i potęgę morza.

wtorek, 31 marca 2015

" Krzyk pod wodą " czyli małżeński debiut

Myślę, że złoty medal w Europie w kategorii powieści kryminalnej należy do Szwedów.  
Byłam ciekawa jak na ich tle wypadną Duńczycy. W bibliotece, na niewielkiej półce poświęconej duńskiej literaturze znalazłam między innymi powieść małżeństwa Jeanette Obro Gerlow i Ole Tornbjerg.
Rzadko zdarza się, aby powieści pisały dwie osoby, a jeszcze rzadziej dotyczy to kryminałów.
Byłam ciekawa efektów tej współpracy, tym bardziej że w związku z wyzwaniem "Czytamy literaturę skandynawską i islandzką" postanowiłam poszukać książek czymś się wyróżniających.
Jeanette i Ole wspólnie napisali powieść " Krzyk pod wodą ". Jest to książka, która w 2010 roku została laureatką konkursu na najlepszą duńską powieść kryminalną, ogłoszonego przez wydawnictwo Politiken.
Okrzyknięto ją także jedną z najważniejszych debiutów pisarskich w Dani. Inicjuje cykl kryminalny, którego główną bohaterką jest Katrine Wraa, psycholog, specjalistka od profilowania przestępców.
                       Zasiadłam wygodnie na kanapie. Wzięłam łyk gorącej, aromatycznej kawy i zaczęłam czytać.
Matka w depresji poporodowej nie radząca sobie z maleńką córeczką, zapracowany mąż, specjalista okulistyki...takim wstępem, prologiem zaczyna się " Krzyk pod wodą ".
                      Poprawiłam sobie poduchy, przysunęłam kawę, w końcu spotkanie z dobrą książką powinno mieć dobry klimat.
Autorzy wymyślili prostą, choć ciekawą fabułę.
Główna bohaterka jest specjalistą w wąskiej dziedzinie łączącej psychologię z kryminalistyką. Prywatnie zmaga się z traumatycznymi wspomnieniami z wczesnej młodości. Od trzech miesięcy jest w związku z instruktorem nurkowania. Zawodowo, dostaje doskonałą ofertę pracy, dzięki niej ma szansę uwolnić się od dominującej szefowej i rozpocząć własną ciekawą karierę. jej nowym partnerem w zespole kryminalnym zostaje Jens Høgh, prywatnie samotny ojciec nastoletniej córki.
Główny wątek to oczywiście morderstwo niemal doskonałe. Ofiarą jest znakomity lekarz o nieposzlakowanej opinii, bardzo lubiany, doskonały mąż i ojciec.
Stopniowo wychodzą na jaw słabości i grzeszki ofiary. Pojawia się prawdopodobny sprawca...
Taka fabuła to teoretycznie recepta na sukces.
Ale im dłużej czytałam, tym bardziej czar pryskał. Dla mnie to tylko poprawnie napisana kolejna opowieść. A nawet może szkic do naprawdę dobrej książki. Czytając " Krzyk pod wodą " czułam się tak jakby autorzy chcieli pokazać mi coś ciekawego, intrygującego, ale pozwolili mi popatrzeć na to przez mleczną szybę. Odsuwali ją tylko wtedy, kiedy pojawiały się rozdziały nawiązujące do przeszłości bohaterów. Myślę, że zostały wprowadzone aby pokazać, jak bardzo dzieciństwo wpływa na nasze dorosłe życie, ale tak naprawdę są jakby osobnym wątkiem książki, jednak najbardziej przejmującym.Autorzy jakby zapomnieli połączyć wszystko w całość, albo uznali, ze czytelnik sam doskonale zorientuje się co mieli na myśli.
Jeżeli takie książki wygrywają konkurs na najlepszą powieść kryminalną, to myślę, że Szwedzi jeszcze przez wiele lat mogą być pewni swojego pierwszego miejsca w Skandynawii w tej dziedzinie.

sobota, 28 lutego 2015

Moja pierwsza recenzja



Ze szwedzką literaturą zetknęłam się pierwszy raz jak miałam siedem lat.
„ Mio, mój Mio „ autorstwa Astrid Lindgren to pierwsza opowieść jaką przeczytałam samodzielnie. Smutna i mroczna. Do tej pory pamiętam wyjątkowy klimat tej książki.
Potem jakże różne „ Dzieci z Bullerbyn „ tej samej autorki. Byłam zafascynowana jak inne jest życie dzieci w nie tak odległym kraju, z rozbawieniem czekałam na opisy kolejnych psikusów.
Jakiś czas później w bibliotece znalazłam „ Cudowną podróż „ , jak dla mnie zbyt monotonną, szarą, przydługą dwutomową powieść  Selmy Lagerlöf.
Przez trzydzieści kolejnych lat omijałam biblioteczne półki opisane „ literatura szwedzka „.
Do dnia kiedy u mojej mamy odkryłam jedną z powieści Mankell’a i … wsiąkłam. Idąc za ciosem zapoznałam się jeszcze z twórczością Camilli Läckberg i Lizy Marklund.
Dlatego kiedy zostałam zaproszona do projektu " Czytamy literaturę skandynawską i islandzką - Wyzwanie 2015 " bardzo się ucieszyłam.

( http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html )
Tym razem również sięgnęłam po powieść kryminalną. Wybrałam autora, o którym nic nie wiedziałam. Postanowiłam zaufać  opisowi na okładce. Miałam też nadzieję, że skoro autor jest czynnym profesorem kryminologii i pracuje w komendzie głównej policji a do tego jest obyty z mediami jako prowadzący program telewizyjny „ Wanted „ to jego książka powinna być co najmniej dobra.
W ten sposób poznałam Larsa Martina Johanssona, umierającego detektywa z powieści Leifa GW Perssona  o takim właśnie tytule  „ Umierający detektyw „
Książka zaskoczyła mnie.
Po pierwsze klimatem wyłamuje się z nurtu szwedzkiej powieści kryminalnej. Nie ma w niej tej wyczuwalnej specyficznej aury, która towarzyszy większości powieści skandynawskich. Trudno mi opisać słowami o co chodzi, ale miłośnicy tej literatury będą wiedzieli o czym piszę.
Po drugie nie tak łatwo polubić głównego bohatera. Lars to legenda szwedzkiej policji. Zasłużony stróż prawa, na emeryturze. Ma za sobą wielkie osiągniecia zarówno w służbie czynnej jak i jako urzędnik. Znany jest z niesamowitej intuicji i analitycznych umiejętności, dzięki którym szybko i skutecznie rozwiązywał najbardziej zawiłe kryminalne zagadki. Jest też człowiekiem o wielkim sercu choć dość szorstko okazuje sympatię.
Jednocześnie to zgnuśniały, uparty, starszy mężczyzna z dużą nadwagą. Uwielbia jeść smacznie, dużo i niezdrowo. Za to nie znosi aktywności fizycznej.
Poznajemy go w momencie kiedy niezdrowy tryb życia Larsa doprowadza do udaru mózgu.
Podczas pobytu w szpitalu rehabilitantka przypomina mu o nierozwiązanej sprawie gwałtu i zabójstwa dziewięcioletniej dziewczynki.
Od tego momentu życie detektywa przebiega dwoma równoległymi ścieżkami. Lars próbuje odzyskać sprawność po wylewie, jednocześnie zajmuje się zbrodnią z przeszłości. Zadziwiająco szybko rozwiązuje zagadkę i odnajduje sprawcę. Sprawa się jednak komplikuje gdyż czyn wg nowego szwedzkiego prawa właśnie uległ przedawnieniu.
Do ostatnich stron autor trzyma nas w niepewności. Nie wiadomo czy sprawca poniesie zasłużoną karę. Nie wiadomo, czy umierający detektyw naprawdę chce dalej żyć, w sposób, który przyniesie mu same ograniczenia. Autor, wypowiedzi głównego bohatera puentuje jego przemyśleniami. Ma się wrażenie, że Lars co innego mówi, co innego myśli i nigdy nie wiadomo co zrobi.
Po trzecie akcja jest wartka, ale łatwo ją śledzić, nie gubimy się w gąszczu pomysłów i domysłów. Każdy bohater jest wyraziście opisany, ma swój sposób bycia, mówienia, inny temperament. Jest tam ciekawa galeria postaci.
Polubiłam szorstkiego policjanta i jego prawdziwego przyjaciela Bo a także Maxa, którego nigdy nie przyjmą do policyjnej szkoły,
Polubiłam styl pisania Leifa GW Persona a jego kolejne książki dopisałam do mojej listy „ wkrótce przeczytam „