wtorek, 29 września 2015

Coś zabieram, a co w zamian ?

Ciągle mam wrażenie, że odbieram córeczce coś cennego, czego nic jej nie wynagrodzi.

Jaka jest nasza malutka dziewczynka?
Wesoła, otwarta, spontaniczna, kreatywna, spokojna, bystra, ruchliwa.
Jest dość samodzielna jak na dzieciaczka co trzy miesiące temu skończył roczek. Potrafi się bawić sama.
Nie lubi dzielić się swoją przestrzenią, nie jest dziewczynką przytulinką. Ale jednocześnie szuka nas wzrokiem, nas domowników, nas, czyli mamy, taty i starszej siostry.

Jest też delikatna, drobna. Nie sygnalizuje, że chce pić, jeść czy spać.
To ja pilnuję pór karmienia, obserwuję czy prawy kciuk nie trafia do buzi, podtykam kubek z piciem.
Kiedy inne dziecko odbiera jej zabawkę, albo kubek z napojem, napawa ją to zdziwieniem. Jednocześnie jest wtedy lekko wystraszona i rozżalona, ale jeszcze nie wie, że może czegoś nie oddać, że może odebrać, że może zawalczyć o swoje.

Kiedy pójdzie do żłobka co jej zabiorę ?
Moją obecność i bliskość na każde zawołanie. Na jakiś czas poczucie bezpieczeństwa.
Całusy i uściski w tych krótkich chwilkach kiedy decyduje się zrezygnować ze swojej autonomii.
Wspólne zasypanie w ciągu dnia, a jednocześnie jedną z niewielu chwil, kiedy mogę tulić ja bez końca, bez ograniczeń.
Długie spacery każdego dnia.

Zabierając jej zabieram też sobie. Możliwość patrzenia na nią, obdarowywania całusami kiedy tylko jest okazja. Muszę zrezygnować z karmienia, przewijania, nawet z naszych przekomarzanek. Z miliony razy powtarzanego " nie " :) z nazywania jej najsłodszymi słówkami, z wysłuchiwania jej paplaninki w jej własnym języku, z wyłapywania wielu słów wplecionych w jej osobisty język :) Muszę z tego wszystkiego i z wielu innych rzeczy zrezygnować na kilka długich godzin prawie każdego dnia.

Tyle zabieram, a co daję z zamian ?
Kontakt z dziećmi ? Ma go dość systematycznie
Zdobywanie nowych umiejętności ? Na pewno nauka budowania relacji z rówieśnikami, z osobami spoza najbliższego otoczenia, nauka funkcjonowania w innym środowisku.
W pakiecie choroby.
Po kilku krótkich wizytach w " Gumisiach " malutka ma ropny katar, z którym walczymy już drugi tydzień.

jak dla mnie lista minusów jest dużo dłuższa, a przecież wypisałam tylko kilka
tak ciężko wydłużyć listę plusów, aby dorównała chociaż długości liście z minusami...

jak ja zmieszczę cały dzień w kilku godzinach po południu ?
jak podzielę go między nas wszystkich w domu?
jak sprawię, żeby nikt nie poczuł się zapomniany w sytuacji kiedy malutka będzie potrzebowała nas najbardziej?
a starsza córka ? czy dam jej wystarczająco dużo siebie ?
a ja ?

dużo zabieram, dużo mniej daję
nie znoszę zwrotu " przyzwyczai się ".

poniedziałek, 21 września 2015

Więc żłobek...

Wyprowadzając się z Warszawy, częściowo skazaliśmy się na banicję. Nie znaliśmy tu nikogo. Dojazd do pracy zajmował półtorej godziny.
Marzyłam o drugim dziecku. Zdawałam sobie sprawę, że będziemy zdani tylko na siebie.
Mama Szefa aktywna zawodowo, na godzinowo sztywnym etacie, cały czas pod presją humorów szefa i zagrażających redukcji etatów. Było jasne, że maluchem się nie zajmie.
Tata Szefa, mógłby pracować na zmiany i wymieniać się z nami, ale czy nie byłoby to zbyt duże obciążenie dla niego? Opieka nad wnuczką od siódmej rano przez pięć godzin, a potem osiem godzin w pracy.
Moja mama pomaga siostrze. Jeździ do niej cztery razy w tygodniu i opiekuje się dwójką maluchów, kiedy siostra jest w pracy, albo kiedy musi odespać dyżur.
Mój tata nie mieszka w Polsce, a nawet gdyby...obawiam się, że nie byłby najlepszym opiekunem dla dziecka.

Kiedy planowaliśmy ciążę, a potem kiedy już nosiłam pod sercem naszą córkę, wiedziałam że będę musiała wrócić do pracy jak mała skończy rok. I tak dobrze wyszło bo urodziłam w momencie, który pozwolił mi skorzystać z rocznego płatnego urlopu macierzyńskiego.
Wykorzystałam też cały urlop wypoczynkowy.
I gdyby nie kredyt na mieszkanie, mogłabym z małą zostać w domu, aż skończy trzy lata i pójdzie do przedszkola. Wzięłabym urlop bezpłatny. Byłoby baaardzo skromnie, ale dalibyśmy radę. To by było tylko półtora roku.
Próbowaliśmy dowiedzieć się w banku, jakie są możliwości zawieszenia kredytu, ewentualnie zmniejszenia rat. Niestety, oferta banku nas nie ratuje.

Więc żłobek...
Wiedziałam od początku, że nie da się inaczej, choć jakaś nutka nadziei drzemała we mnie, że może jednak wydarzy się coś, co pozwoli aby mała została jeszcze w domu, chociaż pół roku...
Niestety, nikt z nas nie dostał spadku, nie wygrał w lotto...

Pozostało wybrać placówkę, w której malutka będzie miała jak najlepszą opiekę.
Warszawa odpadła od razu. Państwowa placówka nam nie przysługuje, a nawet gdyby to listy rezerwowe do najkrótszych nie należą. W placówkach prywatnych ceny zjadłyby 3/4 mojej pensji.  I co dzień rano pobudka najpóźniej o 6 rano.

Zostały więc żłobki w naszej okolicy. Bardzo podobał mi się " Tumiraj ". Mijałam go nieraz w czasie spacerów. Ładny budynek, duże podwórko, wybieg dla kóz i świń. Własna szklarnia. I opinie ma dobre... Nie prowadzą naboru na ten rok :(
Dowiedziałam się, że znajoma znajomej prowadzi kameralny żłobek " Gumisie ". Rozmowa telefoniczna nastawiła mnie pozytywnie.
Ośmioro dzieci. Dwie panie z wieloletnim doświadczeniem i stażystka. Sala do zabaw, sypialnia wyposażona w leżaki i łóżeczka ze szczebelkami, jadalnia z kuchnią, łazienka, duży hol z szatnią i ogrodzony ogródek w którym dzieci mogą bawić się. Nie najbliżej, ale też nie bardzo daleko. Dwadzieścia minut od domu na piechotę.
Umówiłam się na spotkanie.
Właścicielki akurat nie było, została pilnie wezwana do urzędu.
Wpuściła mnie opiekunka. Weszłam do sporego, czystego holu, w którym było miejsce na pozostawienie okryć wierzchnich. W rogu stały przewijaki. Na  ścianach wesołe naklejki. Sala do zabaw przyjemna choć skromna....I nagle zobaczyłam coś co wstrząsnęło mną do głębi. W kącie góra pluszaków, wyglądają na często eksploatowane. Na tej stercie.... śpi dziecko. Wygląda jakby usnęło tam gdzie padło. Spędzam tam jeszcze kilkanaście minut, mimo, że obraz śpiącego chłopca nie daje mi spokoju.
W tle słychać radio, nawet nie w tle, słychać je całkiem dobrze. Może nie powiedziałabym, że jest głośno, ale nie wiele brakuje.
Po południu spotykam się z właścicielką żłobka. Informuję ją, że mimo, że placówka robi dobre wrażenie, to nie wyobrażam sobie, aby moje dziecko spało gdziekolwiek uśnie. Że mam wątpliwości co do sprawowanej opieki nad dziećmi.
Okazuje się, że dziecko podobnie ma w domu, śpi kiedy i gdzie ma ochotę, próby przeniesienia go do łóżka zazwyczaj kończą się histerią. W żłobku opiekunkom udaje się przenieść go z podłogi na stertę pluszaków...
Mają pisemną zgodę od rodziców na to, aby dziecko spało jak i gdzie chce.
Mimo wszystko obdzwaniam jeszcze kilka żłobków w okolicy. Grupy liczniejsze, czesne droższe, duże opłaty wpisowe, brak dofinansowań. Nie ukrywam, ze kwestia finansowa ma tez duże znaczenie.
Decydujemy się na kilka dni próbnych w Gumisiach ...

Czy ja dobrze robię ? Czy nie mam innego wyjścia? Żłobek kojarzy mi się ze złem koniecznym. Ciągle mam wrażenie, ze odbieram córeczce coś cennego, czego nic jej nie wynagrodzi.

środa, 16 września 2015

Zwyczajnie

W związku z wyzwaniem  http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html wypożyczyłam tym razem coś z klimatów islandzkich. Literatura tego kraju jest mi zupełnie obca, więc mogłam opierać się tylko na opisie książki zamieszczonym na okładce.
Z opisu tego wynikało, że Arnaldur Indridason jest nazywany islandzkim Mankellem.
Zazwyczaj takie porównania są chybione. W tym przypadku też jest to trochę zawyżona ocena. Powiedziałabym raczej, że być może Arnaldur inspiruje się książkami szwedzkiego pisarza.

Komisarz policji Erlendur Sveinsson jest doświadczonym policjantem, ma około pięćdziesięciu lat, sporą nadwagę i nie dba o swoje zdrowie. Jest samotny. Rozwiedziony, ma dwójkę dzieci, syna i córkę. On jest alkoholikiem, ona narkomanką.

Intrygujące zagadki kryminalne przeplatają się z wątkami dotyczącymi życia prywatnego komisarza, czasem jego znajomych i rodziny.
" Kryminalna " część jest świetna, część " prywatna " bywa nużąca.

Przeczytałam dwie pierwsze części cyklu " W bagnie " i " Grobowa cisza ". Sięgnę po następne, bo dobrze się czyta choć czasami troszkę zgrzyta .

wtorek, 15 września 2015

Rejs wysokiego ryzyka

Kiedy na statek mustrują się między innymi:

- Gudmundur - kapitan ( na życiowym zakręcie )
- Olafur - drugi mechanik ( wyznawca szatana )
- Jonas - sternik ( winny zabójstwa, głęboko wierzący )
- Saeli  - pierwszy majtek ( hazardzista, z długiem niemal nie do spłacenia)
- Jon Karl - przypadkowy pasażer ( członek mafii )
- Jon  - pierwszy oficer ( dwukrotny rozwodnik, bankrut, alkoholik )

nic nie może pójść dobrze..

- Runar - bosman
- Johann - pierwszy mechanik
- Asi - kuk
hmmm... ta trójka wydaje się być całkiem w porządku, co jednak nic nie zmienia.

Bunt załogi zaplanowano jeszcze na lądzie. Ale nikt nie spodziewał się sabotażu, całkowitego braku łączności ze światem, sztormu i piratów.

Tylko jedna osoba wie, że na statek rzucono klątwę

Czyżby " Per Se " wypłynął w ostatni rejs?

Historia momentami porywająca jak sztormowe fale, a czasem przy jej czytaniu czas płynie wolno jak żaglowcom na martwej fali.
I naprawdę, przy mustrowaniu załogi nikt nie sprawdza dokumentów ?

" Statek " Stefan Mani - książka zrecenzowana w związku z upodobaniem do literatury marynistycznej i w związku z wyzwaniem:
http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html

poniedziałek, 14 września 2015

Troszkę krótsza saga

Kontynuuję poszukiwania skandynawskiego romansu, troszkę na chybił trafił wyciągam kolejne książki z bibliotecznych półek, kierując się tytułem, okładką...
Tym razem trafiłam na ubraną w kwiaty powieść " Anna, Hanna i Johanna ".
Anna.... Dojrzała kobieta, samotna, matka dwóch córek. Opiekuje się swoimi zniedołężniałymi rodzicami. Matkę odwiedza w szpitalu, ojca w domu. Jest dla obojga szorstka, szczególnie dla ojca. Nie znosi jego niedomagań wynikających z wieku, nie bardzo nawet stara się je zrozumieć. Troszkę więcej względów okazuje matce, próbuje z nią nawiązać kontakt, ale to nie możliwe, gdyż Johanna nie mówi i żyje we własnym świecie wspomnień. Ta sytuacja staje się bodźcem do poszukiwania śladów rodzinnej historii, a ta skupia się głównie dookoła losów kobiet.
Okazuje się, ze Anna niewiele wie, niemal nic,  o życiu swojej matki Johanny, a jeszcze mniej o życiu swojej babci Hanny.
Hanna to niezwykła kobieta. Kiedy miała trzynaście lat straciła niemal wszystko, chyba wszystko co najważniejsze w życiu młodej dziewczyny. Godność, szacunek, beztroskę, radość, dzieciństwo... W zamian dostała upokorzenie, strach, wykluczenie i syna. Jednak pewnego dnia jej los się odmienia. Jak za sprawą czarów, na jej drodze staje mężczyzna, co prawda nie książę, ale młynarz... Od tej pory Hanna może nosić na głowie chustę jak wszystkie mężatki we wsi.
Johanna, najmłodsze dziecko Hanny, jedyna córka, wychowana w sumie przez ojca. Matka była dla niej jakimś reliktem poprzedniej epoki.Obiektem jej bezlitosnych kpin. Nie opowiada o niej nikomu, nawet swojej córce i wnuczkom.

Kiedy Anna znajduje rodzinne albumy, odtwarza rodzinne historie, odnajduje skrywane przez lata sekrety znajduje samą siebie. Okazuje się, że uciekając od siebie samej, właśnie się odnalazła.

" Anna, Hanna i Johanna " autorstwa Marianne Fredriksson to bardzo ciepła opowieść o trzech pokoleniach kobiet. Książka pięknie maluje ich portrety. Choć próżno szukać w niej romansu :)

polecam :)

recenzja napisana w związku z wyzwaniem :
http://rudymspojrzeniemnaswiat.blogspot.com/2014/11/czytamy-literature-skandynawska-i.html