czwartek, 29 października 2015

Dom na dwa tygodnie


Najbardziej odpowiadają mi pokoje w prywatnych domkach. Muszą mieć dostępny dla gości ogródek. Po długich spacerach, albo kiedy pogoda niepewna, miło jest posiedzieć na leżaku, poczytać albo wypić kawę o poranku. Piaskownica, huśtawka też są mile widziane. Jedna moja córka wyrosła już z lepienia babek, ale druga właśnie zaczyna poznawać uroki tej zabawy.
Zawsze zaczynam od przeglądania galerii. Nie zawracam sobie głowy miejscami, gdzie panuje wystrój jak z lat siedemdziesiątych, albo wszystko wygląda jak skład rzeczy niepotrzebnych sąsiadom. Najbardziej lubię jasne pokoje, prosto, funkcjonalnie umeblowane.Nie oczekuję luksusów, ale estetyki w planowaniu wnętrza, cieszy mnie kiedy meble pasują do siebie. Miłym akcentem są firanki czy zasłonki dobrane kolorystycznie do koców na łóżkach, serwetki na stoliku, chodniczka na podłodze z desek lub paneli. Czasem zdarza się, że właściciel pomyśli o obrazach czy zdjęciach, które rozweselają puste ściany.
Oprócz rzeczy, które lubię, są takie, których potrzebuję, głównie ze względu na to, że od wielu lat jeździłam na wakacje pociągami i pekaesami, z małym dzieckiem. Nie miałam zatem możliwości zapakowania na wyjazd naczyń, czajnika, żelazka itd...Podstawą dla mnie jest dobrze wyposażony aneks kuchenny. Garnki, czajnik, talerze, kubeczki, sztućce i osty nóż. A ostry nóż zawsze jest towarem deficytowym. Nie wiem z czego to wynika. Coraz częściej właściciele udostępniają żelazko, deskę do prasowania a nawet pralkę i miejsce gdzie można rozwiesić pranie.
Sprawdzam też możliwość dojazdu. Posiadanie samochodu znacznie ułatwia sprawę, ale kiedy jedzie się transportem publicznym z bagażami na dwa tygodnie, wielokrotne przesiadanie się i długie oczekiwanie na kolejny środek transportu, albo konieczność dojścia na piechotę kilku kilometrów jest bardzo kłopotliwe :)
Spędzam wakacje aktywnie, więc wybieram takie miejscowości, gdzie jest dużo tras turystycznych, zabytków, ciekawych miejsc. Szukam miasteczek, które będą bazą wypadową na dłuższe wycieczki. I znowu pojawia się problem transportu, gdzie mogę dojechać samochodem, gdzie busem czy szurnąć z bucika.
Kiedy już znajdę wizualnie ładny pokój z dobrym zapleczem socjalnym :) ha ha :) i jest on zlokalizowany w domku z dogodnym dojazdem i w ciekawej okolicy czas zarezerwować wyszukaną kwaterę.
Zawsze dzwonię do osoby, która wynajmuje pokoje na wakacje. Ustalam czy opis w internecie jest zgodny z aktualnym stanem wyposażenia, dopytuję o szczegóły. Często ton głosu, sposób odpowiadania na pytania, zaangażowanie osoby, z którą rozmawiam pomagają mi podjąć decyzję.
Zastanawia mnie dlaczego właściciele najczęściej wspominają o telewizorze w każdym pokoju i liczbie kanałów, które można przeglądać za pomocą pilota. Osobiście wolę wifajfa jak mówi młodzież. Chociaż z drugiej strony, w sytuacji kiedy świadomie dziewięć lat temu zrezygnowałam z oglądania telewizji, a tego lata pozbyłam się telewizora na dobre ( kurzył się w pokoju, potem w piwnicy ) taki gadżet bywa całkiem zabawny :)

       Oczywiście zapomniałam o cenie, sprawdzam zanim obejrzę zdjęcia :)

sobota, 24 października 2015

Grafomaństwo

Już w szkole podstawowej uczą, żeby nie pisać wszystkiego co się wie, tylko to co jest ważne dla danego zagadnienia.
Najznamienitsi pisarze podpowiadają: jeżeli piszesz książkę, nie traktuj jej jakby była pierwsza i ostatnia, nie umieszczaj w niej wszystkich pomysłów jakie przyjdą Ci do głowy.
Leif Gw Persson chyba wszystkie te rady puścił mimo uszu...
Przeczytałam, że zajmował się badaniami nad przestępczością w Szwecji, a szczególnie nad metodologią i statystykami wykrywalności przestępstw. Jeżeli ktoś jest zainteresowany tym tematem to myślę, że powieść
" Między tęsknotą lata a chłodem zimy " jest stworzona specjalnie dla niego. Długachne opisy, relacje ze spotkań służbowych w policji, w służbach bezpieczeństwa jak i na szczeblu rządowym. Ciągłe rozważania " czy on wie, że ja wiem, że on wie " oraz próby odgadnięcia co sobie pomyślał kiedy zrobił taką minę i co chciałby usłyszeć.
Ja się zmęczyłam.
Wypożyczam kryminał, aby poczuć dreszczyk emocji, adrenaliny. Oczekuję wartkiej akcji i klimatu, które sprawią, że nie będę chciała odłożyć książki na półkę, że będę czekać na ciąg dalszy kiedy już przeczytam ostatnią stronę.Owszem, chętnie dowiem się czegoś na temat metod pracy policji, historii i najnowszych osiągnięć z dziedziny kryminalistyki. Jednak chciałabym, aby wiedza ta była strawna dla laika i odpowiednio skompensowana. Natomiast kilkustronicowe relacje ze spotkań funkcjonariusza służb bezpieczeństwa z premierem i jego świtą to stanowczo nie dla mnie. Odnotowane każde skinienie głowy, każdy grymas, zmrużenie oczu. Bohaterowie na bieżąco próbują interpretować te znaki, to z kolei prowadzi do kolejnych rozważań co by było gdyby...
Do tego dokładny rys każdej postaci z książki, nawet jeśli jest ona tylko epizodyczna.
Fabuła robi się coraz bardziej zagmatwana a jednocześnie ciągnie się jak ser na pizzy... Zero życia, ekspresji. Mam wrażenie, że wszyscy się po prostu snują,a szwedzcy policjanci i pracownicy rozmaitych organizacji odpowiadających za bezpieczeństwo w kraju to banda nieudaczników i życiowych rozbitków.
" Między tęsknotą lata a chłodem zimy " w wydaniu, które wpadło w moje ręce liczy sobie 637 stron, gęsto zapisanych. Nie dobrnęłam do końca, więc jeśli ktoś mi powie kto zabił Johna Krasnerra, będę wdzięczna :) Kolejne dwie części trylogii, którą autor zapoczątkował zimowo letnim tytułem, trafią z powrotem na półkę w bibliotece, nietknięte.
Tak sobie myślę, czy Persson nie zrobił interesu życia i czy nie płacą mu od słowa....
Jak dla mnie grafomaństwo, a zapowiadało się naprawdę nieźle.

recenzja powstała na skutek irytacji i na potrzeby wyzwania, w którym biorę udział
Czytamy literaturę skandynawską


wtorek, 20 października 2015

Przygody Starletki

" Siódemką " po liftingu jechało się bardzo przyjemnie. Starletka sunęła po gładkim asfalcie pomrukując cicho. Słońce grzało, powietrze wpadające przez uchylone szyby delikatnie czochrało nasze fryzury.
Sielskie obrazki za oknem cieszyły oczy.
Szef co prawda nie mógł się nimi delektować, bo jednak prowadzenie samochodu wymaga skupienia uwagi niekoniecznie na mijanych widoczkach.Wyglądał jednak na zupełnie zrelaksowanego. Podpatrywałam go dyskretnie i widać było, że doskonale czuje się za kierownicą,
Doskonała nawierzchnia i prosta linia drogi zachęcały do wypróbowania co też nasza starletka potrafi. Dostaliśmy ten samochodzik niedawno i jeszcze się z nim zapoznawaliśmy. Był już co prawda nieco leciwy, ale na razie sprawował się doskonale.
Fajna trasa, słońce grzeje, wiaterek chłodzi. Wygodniej lokuję się w fotelu, przymykam oczy i nagle kątem oka dostrzegam na twarzy szefa delikatny grymas. Z większą uwagą wpatruje się w zegary na kokpicie.
- silnik się grzeje - mówi.
Zwalnia, bo pewnie starletka ma dość już tych testów w pełnym słońcu i musi odsapnąć.
Temperatura silnika nadal rośnie.
Zjeżdżamy na pobocze.
Awaryjne, trójkąt, klapa do góry.
Czekamy aż toyotka wyrówna oddech i temperaturę. W tym czasie Szef dokonuje pobieżnego przeglądu wnętrzności pojazdu. Diagnoza: perforacja chłodnicy. W ruch idzie taśma i prowizoryczny opatrunek założony. Mamy nadzieję, że to wystarczy aby dojechać do jakiegokolwiek miasteczka.
Po kilkunastu minutach ruszamy w dalszą drogę. Silnik nagrzewa się natychmiast, mimo że nie przekraczamy trzydziestu na godzinę.
A więc znowu... pobocze, awaryjne, trójkąt, klapa do góry i czekamy. Szef sprawdza czy nie ma powikłań.
Po minie widzę, że ten przystanek potrwa dłużej. Z chłodnicy WYCIEKA płyn.
Stoimy więc sobie przy trasie szybkiego ruchu z rocznym dzieckiem i psem. Malutka ma ogromna potrzebę eksplorowania nowego terenu, pies najchętniej by uciekł jak najdalej, bo jak zwykle boi się.
Starsza z nostalgią popatruje na mijające nas " Polskie busy ". Mają wifajfa, który akurat bardzo by jej się przydał.
Dzwonimy do assistance. Owszem, mamy u nich polisę, owszem mamy opcję ściągania pojazdu z trasy na terenie całego kraju... o ile mieliśmy wypadek. Na szczęście nie mieliśmy. Co nie zmienia faktu, że stoimy na poboczu bardzo ruchliwej trasy, bez prowiantu, bez picia. Jest już popołudnie, do najbliższego miasta jakieś 15 kilometrów. Assistance podaje nam numer do najbliższego punktu pomocy drogowej. Dzwonimy. Pan proponuje holowanie do Elbląga. Informuje, że warsztaty samochodowe już zamykają, więc będziemy musieli gdzieś przenocować i od rana szukać mechanika, który dokupi chłodnicę do niemłodego samochodu i zamontuje ją w jeden dzień. Niewykonalne.
Możemy posiedzieć w Elblągu trzy lub cztery dni... tyle, że urlop zaplanowaliśmy nad morzem.
Możemy zostawić samochód w Elblągu, pojechać do Gdańska PKSem, potem tramwajem do miejsca zakwaterowania, a po samochód Szef mógłby wrócić sam za dni kilka...
Możemy doholować samochód do celu podróży, zrobić tam centrum dowodzenia i już na miejscu próbować doprowadzić samochód do stanu używalności. I tą opcję wybieramy. Opcja ma kosztować ponad sześćset złotych !!!!! i trzeba na nią czekać trzy godziny. Gdyby nie czas oczekiwania pewnie byśmy się zgodzili, na szczęście tym razem opatrzność nad nami czuwała. Pan z własnej inicjatywy podaje numer do innego właściciela lawety. Dzwonimy. Cena..... czterysta pięćdziesiąt złotych :) i tylko dwadzieścia minut stania przy szosie :))))) cudowne wieści. Ogarniamy co się da i gotowi do dalszej drogi oczekujemy na transport.
Przyjeżdża Przemiły Człowiek, który próbuje pomóc naprawić autko, żebyśmy nie ponosili kosztów holowania, gdyby udało się uruchomić to nasze cudo.
NIESAMOWITE. Mam ochotę ucałować tego faceta. Przejechał kilkanaście kilometrów, może stracić planowany zarobek i decyduje się pomóc jak najlepiej umie.
Niestety nasza starletka odniosła zbyt poważne rany. Chłodnica jest solidnie dziabnięta w dwóch miejscach. Wysiłek połączony z upałem wycofały ją z obiegu po ponad dwudziestoletniej służbie.
Toyota zostaje wciągnięta na lawetę, my wsiadamy do szoferki. Mamy super miejscówkę. Przemiły Człowiek udostępnia nam własne łóżko w tyle samochodu. Siadam na nim ze starszą i młodszą. Bez pasów. Pies układa się między nogami pana pod przednim siedzeniem. Złamaliśmy kilka przepisów, ale jedziemy. Liczę na to, że bez przygód. Zdaję sobie sprawę jak zachowuje się ciało malutkiego dziecka nie przypiętego w foteliku, w czasie wypadku... Z drugiej strony musiałoby w nas wjechać coś naprawdę potężnego, żeby nami dobrze wstrząsnąć.
Podróż trwa półtorej godziny.
Starletka zjeżdża z lawety. My wyskakujemy z kabiny. Parkujemy tyle o ile, wyciągamy bagaże i idziemy do naszego wakacyjnego pokoju, w domku w którym wszystko jest ale i tak nie da się tego użyć...

poniedziałek, 19 października 2015

Szaro

Najpotężniejszy Mag nosi imię Szaro . Ma wiele wcieleń.
Najczęściej widuję go w postaci maleńkiego pyłku kurzu. Osiada na meblach kilka sekund po tym, jak skończę je polerować. Pląta się też czasem pod nogami. Wygląda wtedy tak nieporadnie, ot zwykły kłaczek. Bywa nawet nazywany kotem, bo niby taki puchaty i szary.
Czasem wpadnie do mojego domu bez zapowiedzi, nawet nie wiadomo skąd. Przeleci jak huragan, zawinie ogonem...a kitę ma okazałą. Jakoś szaro się wtedy robi. Nie pozostaje nic innego jak spuścić nos na kwintę. Trochę to trwa zanim ktoś się zorientuje że wielki Mag już dawno poleciał gdzie indziej.
Niestety od czasu do czasu Szaro lubi sobie zaszaleć. W niczym nie przypomina już pyłku czy kłaczka ani nawet porywu huraganu. Mam wrażenie, że jest wszędzie. Rozciąga się i rozpościera wielkie skrzydła zasłaniając całe niebo. Wiele godzin albo dni może trwać zanim Mag Słońca przepędzi go ukłuciami swoich promieni.
Ale najgorzej jest, kiedy wychodzi z jakiegoś zakamarka. Wypełza powoli. Malutki, delikatny cień. Spokojnie rusza w moją stronę. Wyczuwa mój niepokój i to dodaje mu sił. Kłębi się dookoła, puchnie, rośnie. Dotyka sufitu. Wtedy z kłębów szarości wynurza się paskudny łeb. Oczy ma wielkie i smutne jak baset, niestety próżno w nich szukać psiej łagodności. To otchłań smutku. Pysk, który ciągle drga, jakby nie mógł się zdecydować czy woli być pełen zmarszczek czy gładki jak tafla lodu. Nos zaczerwieniony, zakatarzony od ciągłego płaczu.Z paszczy wystają kły. Wyglądają jakby bez trudu mogły rozszarpać serce.Jestem już tak przerażona, że ciężko mi się bronić. Patrzę jak Szaro spomiędzy kłębiastego cielska wysuwa łapy. Są ogromne i potężne. Jakby każda ważyła kilka ton. Wypatruję pazurów, ale uświadamiam sobie, że przy tej sile i masie są zupełnie zbędne.
Szaro pochyla się nade mną, i mimo że nic nie waży, przytłacza mnie. Kładzie swoje wielkie łapska na moich barkach i przygniata mnie coraz mocniej do ziemi. Kłapie zębami wyskubując po kawalątku moje serce, swoim obrzydliwym robaczywym jęzorem smakuje moją duszę.
Całą siłą woli staram się zapomnieć choć na kilka sekund, że tu jest i tak mnie stłamsił. Uciekam w świat wspomnień. Oczyma wyobraźni widzę moje córki. Śpią spokojnie w swoich łóżkach. Zdrowe, całe i bezpieczne. Takie piękne. Uśmiechają się przez sen.Te kilka sekund wystarcza aby Szaro zaczął się wycofywać. Szczęście i bezpieczeństwo dziecka to dla niego najsilniejsza magia. Wtedy już spokojniej mogę przywoływać kolejne obrazy, tylko szczęśliwe wspomnienia. Czasem Szaro poddaje się szybko, czasem trzyma mnie w uścisku kilka dni.
Kiedy poczuję, że zniknął na dobre, jeszcze jakiś czas rozglądam się dookoła, czy tylko nie przyczaił się gdzieś w ukryciu i cieszę się kiedy na meblach znajdę pyłek kurzu. Być może, to znak, ze Szaro jeszcze długo nie nabierze ochoty na następne zapasy.



tekst powstał z natchnienia jesiennego wyzwania blogowego



http://mocnagrupablogerow.pl/jesienne-wyzwanie-blogowe/szaro/

Wschód

Wschód przychodzi każdego dnia o innej godzinie.
Zazwyczaj dwa razy.
Te dni kiedy mogę obserwować go tylko raz, są troszkę smutniejsze.
Czasem zaglądam do drugiego pokoju, bo mam nadzieję, że tam się ukrył.
Ale, tak naprawdę wiem, że wtedy kto inny cieszy się jego ciepłem.

Wschód nadchodzi wraz z porannym uśmiechem moich córek...



 tekst powstał z natchnienia jesiennego wyzwania blogowego 






 http://mocnagrupablogerow.pl/jesienne-wyzwanie-blogowe/wschod/

piątek, 16 października 2015

Niezła polka

Grunwald był nieco opustoszały, co mnie zdziwiło. Środek wakacji, piękna pogoda, okolica urocza...
Może większość zwiedzających przybyła wcześnie rano, bo jak się okazało w bufecie można było dostać ostatnie sztuki zapiekanek i hamburgerów rozmrażanych w mikrofali. Na dnie wielkiej zamrażalki leżało kilka lodów, wyglądały na wielokrotnie zwyobracane. Starszej nie pozostało nic innego jak dalej czekać na loda obiecanego jakieś sto kilometrów wcześniej. Jak się okazało musiała poczekać jeszcze sto pięćdziesiąt kolejnych kilometrów i 12 godzin.
W bufecie pustki, za to sklepy z tak zwanymi pamiątkami jakby dopiero po kolejnej dostawie.
Minęliśmy zaplecze pamiątkowo frytkowe i ruszyliśmy ścieżką w stronę widocznego z daleka pomnika.
Psuka osiągnęła szczyt euforii. Uwolniona ze smyczy biegała po grunwaldzkich polach mało jej się łapy nie poplątały ze szczęścia. Malutka na widok tak ogromnej przestrzeni głównie trawiasto kwiatowej wpadła w zachwyt totalny i natychmiast wzięła przykład z psuki.To znaczy nie było mowy o poplątaniu się łap, ale tempo eksplorowania terenu jak na roczniaka było imponujące. A ponieważ i psuka i Malutka biegały w kierunkach dowolnie obranych, czyli w kółko albo w kierunku odwrotnym do obranego przez resztę uczestników wyprawy, nasz marsz do centralnego punktu Grunwaldu trwał tyle, ile innym zajmowało zwiedzenie wszystkiego łącznie z muzeum :)
Oczywiście ja biegałam za wszystkimi z aparatem i pstrykałam i pstrykałam :)
W końcu kiedy czas euforii psiodziecięcej osiągnął apogeum i groził wybuchem lub innym kataklizmem zarówno psuka jak i Malutka zostały spacyfikowane. Psuka doczepiona do smyczy ciągnionej przez Starszą miała zasmucony wyraz pyska, dziecię na rękach taty wiło się z nadzieją na uwolnienie. Nasz spacer wyraźnie nabrał tempa i zapowiadało się, że jednak ten Grunwald obejrzymy też z innej perspektywy niż łąkowej.
Ale po drodze stał wóz. Wielki, drabiniasty. Trzeba było koniecznie tam wejść i zrobić sobie z milion zdjęć. Niestety zrobiliśmy tylko dwa i to niezbyt udane. Aparat w trakcie przekazywania z rąk do rąk wypadł na żwirową ścieżkę i poległ. Jeżeli anegdota może być nieśmieszna, to nasza jest taka, że aparat poległ na Grunwaldzie, co jest jakby adekwatne do miejsca :(
To był właśnie ten moment kiedy pomyślałam, że skoro wszystko przed wyjazdem sprzęgało się tak, aby wyjazd nie doszedł do skutku, a ja mimo wszystko dołożyłam wszelkich starań aby wyjechać, to teraz należy zawrócić. Odtwarzałam tą chwilę jeszcze kilka razy w myślach. Taki krótki moment, kilka sekund a jednak  poczułam, że znaczący. Mimo wszystko zignorowałam po raz kolejny przeczucia.
Podziwiałam Szefa za jego opanowanie. Był to jego pierwszy własny aparat , niby taki mały coolpixik, ale fotki cykał fajne, no i sentyment ma zawsze większą wartość jak strata materialna.
Przykro było patrzeć na smutną minę Szefa i reszta zwiedzania odbyła się jakoś niemrawo, chociaż okolica piękna.
Punktem najbardziej przyciągającym wzrok jest ośmiometrowej wysokości pomnik-obelisk z płaskorzeźbami twarzy jagiełłowych wojów. Jest też amfiteatr i makieta przedstawiająca ustawienie wojsk obu stron przed bitwą. Wszystko to znajduje się na niewielkim wzgórzu, natomiast kiedy schodzi się z niego z drugiej strony, można zwiedzić muzeum, które jest wkomponowane w pagórek i duża część ekspozycji na powietrzu spoczywa na jego dachu.
My do muzeum nie weszliśmy. Małe dziecko, pies, którego nie było gdzie przywiązać, tłumaczenie się dlaczego na bilet rodzinny wchodzimy osobno... Cena biletów też nie zachęcała.
Skierowaliśmy się w stronę samochodu pozwalając jeszcze przez chwilę psuce zaznać łąkowych atrakcji.
Mieliśmy ochotę na obiad, ale w okolicy można było zjeść rozmrożone i podgrzane badziewka lub wykwintny obiad w bardzo drogiej restauracji, więc skorzystaliśmy tylko z toalet i ruszyliśmy w dalszą drogę. Cel na najbliższe pół godziny był jasny. Znaleźć fajną restauracyjkę z pysznym jedzonkiem. Nie jechaliśmy nawet pół godziny. wcale nie dlatego, że nagle wpadła nam w oczy godna uwagi restauracja, czy chociaż bar.
Sto pięćdziesiąt kilometrów przed Gdańskiem nasza Starletka odmówiła współpracy...

poniedziałek, 12 października 2015

Kiedy wszystko mówi " nie " .... a Ty i tak robisz swoje

Myśl o rezygnacji z wakacyjnego wyjazdu pojawiła się, jak zrobiłam bilans domowych wydatków.
Pieniądze z urzędu skarbowego gdzieś się rozpłynęły, a to one miały być naszym wakacyjnym zapleczem gotówkowym...
Koniec i początek roku szkolnego też nie nastrajały optymistycznie. Kolejna rata w banku, drobne inwestycje w domu....
Nie do końca byłam też zadowolona z terminu wyjazdu. Niespodziewanie nasza firma postawiła nas przed faktem dokonanym, że od tego roku urlopy wszyscy pracownicy biorą w tym samym terminie, ze względu na to, że nasz główny inwestor w tym czasie też nie pracuje. Termin też zbiegł się z datą wyjazdu córki starszej na obóz. Trzeba było mocno negocjować w firmie, aby Szef dostał urlop w następnym miesiącu. Zależało nam na wspólnym wyjeździe.

Z drugiej strony w marzeniach już od wielu miesięcy widziałam siebie na zapomnianej przez ludzi plaży. Czułam promienie słońca jak pieszczą moją twarz. Słyszałam szum fal. Miałam tyle tematów do obgadania z morzem...
Z każdego innego wyjazdu pewnie bym zrezygnowała, ale możliwość spędzenia jedenastu dni nad morzem po czterech latach rozstania była ponad moje siły.
Nie to nie tak... pewnie, że gdybym musiała zostałabym w domu, ale scenariusz nie wyglądał tak całkiem czarno więc postanowiłam zawalczyć o ten wyjazd.
Walka sprowadziła się do zorganizowania funduszy na wyjazd. Doszliśmy do wniosku z Szefem, że nie będziemy całkowicie rujnować domowego budżetu. Poszliśmy do banku i wzięliśmy niedużą pożyczkę, z niedużymi odsetkami i odroczonym terminem spłaty. Obliczyliśmy, że spłacimy ją sobie spokojnie, bez spięć.

Spakowałam się rozsądnie ( jak zawsze zresztą :) ) ale i tak z podziwem patrzyłam jak Szef upchnął to wszystko do naszej starletki :) Oczywiście nie tylko moje rzeczy, ale i malutkiej, swój plecak, torbę starszej, reklamówkę psa... Zrobił to tak sprytnie, że wewnątrz samochodu nie było ani jednej torby poza tą z prowiantem na drogę i dokumentami.

Planowaliśmy wyruszyć w drogę koło 5 - 6 rano, aby nie jechać kiedy słońce mocno przypieka, ale efekt był taki, że kiedy zatrzasnęłam drzwi usiłując nie przytrzasnąć psiego ogona, już była dziesiąta.
Samochód bez klimatyzacji, a nas czekało kilka godzin jazdy w pełnym słońcu.
Okazało się, że jest nieźle. System wymiennego otwierania okien i zewnętrzny nawiew działały całkiem sprawnie. Psuka dostała trzy awiomariny więc też spokojnie leżała. Malutka usnęła. Starsza zresztą też, a i mnie w końcu ukołysało.

Pierwszy postój wypadł około stu pięćdziesięciu kilometrów od linii startu. Najmłodsza się obudziła i zażądała uatrakcyjnienia podróży koniecznie z opcją opuszczenia fotelika. Szef za to zażądał kawy a my ze starszą toalety.
Zabałaganiliśmy godzinkę zanim ruszyliśmy dalej. Kolejny postój zaplanowaliśmy w miejscowości słynnej z wielkiej bitwy uwiecznionej na obrazie Matejki.
I właśnie tam, drobny incydent sprawił, że po raz pierwszy pomyślałam, że jednak nie należało lekceważyć sygnałów, które sugerowały, że wakacje w tym roku należy odwołać :)

poniedziałek, 5 października 2015

Było, minęło

Zawsze obiecuję sobie, że będę pisać na bieżąco. Po kilku godzinach, dniach, miesiącach nie sposób napisać o emocjach, które towarzyszyły chwili, którą chciałam zatrzymać na dłużej.
Ale jakoś wszystko to się rozmywa, rozpływa. Nie noszę przy sobie notatnika. Czasem nie miałabym nawet możliwości, aby go użyć.
Dobrym wyjściem byłby dyktafon, albo telefon z taką funkcją, ale jakoś mi niezręcznie chodzić po ulicy i nagrywać własne myśli.
Czasem mam w głowie gotowy tekst... kilka godzin później słowa już nie chcą się składać, nie czuję tego co chciałam napisać.

Wakacje. W tym roku były bardzo udane. Żałuję, że nie robiłam zapisków na bieżąco. Ciężko odtworzyć mi chronologię wydarzeń. Muszę przejrzeć zdjęcia, których mało w tym roku, bo aparat poległ na.... Grunwaldzie. Padł w chwili przekazywania go z rąk do rąk. Wydał jeszcze kilka ostatnich westchnień w czasie gwałtownych prób reanimacji i zatrzymał się na dobre.
Pomyślałam, że nie najgorzej się stało, że nie mieliśmy aparatu. Mam wrażenie, ze jakoś pełniej obserwowałam to co dookoła. Nie zastanawiałam się czy i gdzie chcę mieć zdjęcie, jak na nim wyjdę. Nie czekałam aż ludzie przejdą żeby coś sfotografować. Syciłam się obrazem, emocjami, które nieraz znikały za obiektywem w walce o lepsze ujęcie. Nie musiałam koncentrować się na skrawku ekranu przekroju kilku cali i oglądać świata przez to małe okienko. Mogłam rozglądać się do woli, nie wypatrując co jest warte zatrzymania w kadrze.
Złapałam się na tym, że robiąc zdjęcia zastanawiam się, czy będzie wśród nich nowe profilowe na FB, coś mam chyba nie tak z głową :(
Jednak troszkę zdjęć przywieźliśmy z tych wakacji, robionych telefonami, ale zawsze jakaś pamiątka :)
Szczególnie, że to był pierwszy nasz wspólny wyjazd z malutką, jej pierwsze chwile na plaży, nad morzem.
Obiecałam sobie, że zabiorę się do segregacji tych fotek, ułożę je chronologicznie i zrobię tu taki reportaż wakacyjny,  a jest o czym pisać, co wspominać.