czwartek, 21 września 2017

Czy warto adoptować świnię...

" Eshter the wonder pig " autorstwa Steva Jenkinsa to krótka historia o tym jak dwóch facetów niechcący adoptowało świnię, w wyniku czego zostali wegetarianami oraz musieli zmienić miejsce zamieszkania. A wszystko dlatego, że jeden z mich jest lekkomyślny i naiwny. Zdaje sobie sprawę, że nie powinien, ale jest jak dziecko, które nie chce przestać się bawić. Potem oczekuje, że ktoś mu pomoże sprzątnąć bałagan, którego narobił i wszystko wybaczy w imię miłości, a na koniec postanawia opisać to na facebook'u i w książce i jeszcze na tym zarabia.
Dzięki niespodziewanej adopcji Eshter the pig dostała życie jakiego nie byłaby w stanie sobie wymarzyć, nawet gdyby umiała to robić. A my dostaliśmy do rąk krótką książeczkę, która porusza rozmaite aspekty z życia świni od fizjologii po zaskakującą inteligencję i uczuciowość i wyjaśnia dlaczego nie warto świni hodować w domu. Na koniec autorzy dorzucają garść przepisów na dania bez wieprzowiny.
" Esther the wonder Pig " to sympatyczna historyjka dzięki której możemy poznać świnię z zupełnie innej perspektywy niż ta z okolic chlewika. Ale jest to też opowiadanie o tym, że jedna istota może zupełnie zmienić nasze życie, w tym wypadku zdecydowanie na lepsze.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Kuchenne triki

Mam kilka kuchennych patentów, które nieco ułatwiają mi przygotowywanie posiłków i utrzymanie porządku w kuchni.

Tłuczenie mięsa:
robię to przez folię. Mięso nie jest poszarpane, a jego resztki nie rozpryskują się po całym blacie i mojej twarzy.

Mielenie bułki tartej:
suchą bułkę mielę w maszynce elektrycznej, takiej jak do mięsa, jeżeli mam jej dużą ilość do przerobienia. Trochę to tępi ostrze, ale ułatwia i przyspiesza pracę. Ponieważ ucieranie czy mielenie suchej bułki powoduje okruchowy armagedon o okolicy nawet dwóch metrów od miejsca mielenia wypracowałam sobie kilka sposobów które pozwalają mi tego uniknąć :)
Jeżeli trę bułkę na tarce ( kiedy jest jej mało ) wstawiam talerz, na który obsypuje się starta bułka do zlewu, albo do wanny i tam ją trę. Dużo łatwiej spłukać wannę czy zlew niż zamieść pół kuchni
Jeżeli trę bułkę w maszynce elektrycznej to na ramię, w którym mocuje się elementy mielące ( nożyk, ślimacznicę i sitko ) zakładam gumkę recepturkę, taka aby dość ciasno przylegała. Pod tą gumkę wsuwam torebkę, do której będzie się wsypywać zmielona bułka. Zapobiega to rozpryskiwaniu się okruchów.
Wcześniej bułkę dzielę, na dość drobne kawałki, również w wannie albo zlewie, pod spód podkładam folię, reklamówkę...
Dużo mniej sprzątania :)



Ochrona szafek przed kurzem
przez wiele lat do szału doprowadzało mnie wycieranie szafki z zewnątrz, na górze. O ile fronty przeciera się dosyć często, bo są łatwo dostępne a brud na nich jest widoczny, to górę przeciera się dużo rzadziej. jest wysoko a i ręki nieraz nie starcza, aby wytrzeć szafkę przez całą szerokość. Zbiera się tam warstwa kurzu wymieszanego z tłuszczem, która  paskudnie marze się przy zmywaniu, trzeba kilka razy wycierać szafkę, aby była czysta a na ścierce zostaje zawsze ślad tej tłustej substancji. Jest to rzecz, której nie lubię robić, więc wpadłam na pomysł, że szafki obłożę papierem. Nie ma znaczenia co to za papier, może być gazeta :) Wybieram nie pogniecione kawałki, które będą gładko przylegać do szafki. Chodzi o to aby nie było ich widać od dołu, dlatego też cofam je o dwa, trzy milimetry od brzegu szafki. Raz na dwa, trzy miesiące po prostu ściągam oblepione kurzem papiery i wyrzucam je, a kładę nowe. Muszę tylko domyć ten kawałek brzegu, który był odsłonięty.

Torebki na kanapki:
doskonale sprawdzają się torebki papierowe, w których kupujemy pieczywo. Nie wyrzucam ich tylko wytrzepuję z okruchów i używam do spakowania kanapek czy pieczywa, które zabieramy do pracy i do szkoły.

ps. myślę, że ten wpis będzie jeszcze edytowany :) jak wymyślę, wypatrzę coś nowego, proszę też o polecenie Waszych kuchennych patentów :)

czwartek, 6 kwietnia 2017

" Kiedy pozwolą Ci wybierać, ocal pamięć, synu Erechteja "

" Cykl anielski" sprawił, że uwierzyłam w anioły z krwi i kości. Rozsmakowałam się w prozie pani Mai Lidii Kosakowskiej i skusiłam się, aby spróbować innych jej przysmaków. Po całkiem zjadliwym "Takeshi" przyszła kolej na "Rudą sforę". I tym razem niestety czuję małą niestrawność. Jest to książka drogi i droga ta dłużyła mi się coraz bardziej im głębiej mnie prowadziła. A kiedy już dotarłam do końca, byłam znużona i zdezorientowana.
Powieść ta jest zaliczana do gatunku fantastyki. Ja bym ją raczej wpisała do do kanonu mitologii Jakutów, na której opiera się cała fabuła.  Chyba tylko dla tych ludów i znawców ich kultury, jest ona całkowicie zrozumiała. Jest to mitologia dość egzotyczna dla przeciętnego czytelnika, większość z nas nie wie nawet, że takie plemię istnieje. Zbyt wielka ilość niedopowiedzeń zostawia zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, a i ta czasem nie nadąża.
Czkawką mi się odbiło powtórzenie motywu kilku niebios i zaginięcia Boga. Kto czytał " Cykl anielski " wie o co chodzi.
Postaci opisane są w najmniejszych szczegółach a mimo to są mdłe, nijakie.
Główny bohater - Ergis do końca trzęsie portkami. Owszem jest dzieckiem, ale został najpotężniejszym szamanem i przez 450 stron powieści nie umie się pogodzić z tą myślą.
Najważniejszy atrybut szamana czyli bęben występujący pod postacią konia zdaje się być bardziej zorganizowany od właściciela.
Towarzyszący im tupilak, często określany mianem durnego nie jest durny, raczej wystraszony i łatwowierny.
Spotkany po drodze pieśniarz ołoncho, heros, rwie się do walki wręcz ale bardzo szybko rezygnuje gdy w grę wchodzi odzyskanie pełni zdrowia i sił i przez połowę książki kombinuje jakby tu umrzeć z powodu wielkiego cierpienia. Co mu się w końcu udaje.
Jego ukochana, rozpieszczona córeczka tatusia, kobietka kokietka ma więcej hartu ducha niż przeznaczony jej przez los pieśniarz.
Najwięcej mojej  sympatii wzbudza Kikituk, niewielki stworek, duch opiekuńczy szamana, który zawsze ma pod łapką to co jest akurat potrzebne.
Nie ma w tej książce zbyt wiele akcji, nie ma klimatu. Nie ma pasjonującej historii. Jest jakieś straszne ale bliżej nieokreślone zagrożenie, ale nawet krwawo odmalowane nie wzbudziło we mnie grozy.
Ciekawe wątki potraktowane są po macoszemu i wyjaśnione w przypisach na końcu książki. Dziwny zabieg, ale tylko dzięki niemu książka się broni. Te kilkadziesiąt ostatnich stron, wśród których jest też i rozmowa Ergisa ze stwórcą pozwalają zrozumieć po co tyle czasu wędrowałam po ziemi i w zaświatach.
Puenta zawiera się w jednym zdaniu
" Kiedy pozwolą Ci wybierać, ocal pamięć, synu Erechteja "

wtorek, 28 marca 2017

Jak

Czy Agnieszka jest lesbijką ? Czy ona sama to wie ? Kiedy ją pytam odpowiada, że raczej tak, ale nie wyklucza, że mogłaby pokochać mężczyznę, bo kocha się człowieka a nie płeć. Nie mówi „jestem lesbijką„ przynajmniej w domu. W jej pokoju leżą obrazki, grafiki, które sama wykonuje a ich treść jest jednoznaczna. Jestem lesbijką i nikomu nic do tego. Czy to oznacza, że zdeklarowała się wybierając opcje homoseksualną w ogóle, czy jest to wybór na dziś?
A może ona wie, a wobec mnie stopniuje tą wiedzę ? Na początku tak było. Powiedziała, że zakochała się w dziewczynie i tyle. To nie oznacza wyboru konkretnej orientacji. Powoli przemycała kolejne informacje, coraz częściej identyfikując się ze środowiskiem lesbijskim. 
Jak jest? Nie wiem. Ja mam nadzieję, że to opcja na dziś.

Nie umiem wyobrazić sobie codziennego życia w przyszłości, rodzinnych spotkań, kiedy Agnieszce towarzyszyć będzie kobieta. Czuję się niezręcznie patrząc jak dwie kobiety okazują sobie czułość. Teoretycznie niczym się to nie różni od bliskości między kobietą a mężczyzną, tyle, że mężczyznę zastępuje kobieta. To dla mnie dziwne, nienaturalne.  

Nie jest mi łatwo tolerować, nie umiem zaakceptować i nie wiem czy kiedykolwiek to się stanie.

Kiedy Agnieszka zakochała się w Julii, oczywiście wpis o tym pojawił się na facebooku, na Instagramie, może Twiterze i czort wie gdzie jeszcze. Z tych wszystkich mediów bywam tylko na tym pierwszym. To dziwne, bo nieraz nie jestem w stanie polubić treści, które publikuje moja córka, przecież gdyby była z mężczyzną nie miałabym z tym kłopotu… Większość jej, moich znajomych nie ma z tym problemu. Wiele osób gratulowało jej szczęścia, życzyło wytrwałości. Powędrowało do niej dużo ciepłych słów.
Wiele z tych osób jest rodzicami. Chciałam, żeby rozdając lajki i serduszka wyobrazili sobie, że robią to pod wpisem swojego dziecka. Ciekawe czy ich entuzjazm byłby równie wielki a gratulacje równie szczere ?

u mnie w folderze „ wiadomości „ cisza… 
nikomu nie przyszło do głowy zapytać jak się z tym czuję, jak sobie radzę.
wszyscy uznali, że jestem tak tolerancyjna, że to dla mnie nie był żaden problem?
a może uznali, że nie jest to istotne, bo każdy buduje własne życie, ma własne wybory i w pewnym momencie zdanie i uczucia matki przestają mieć znaczenie…
pozostaje pogodzić się z sytuacją, w ciszy, bo jak się okazuje, nikt nie chce słuchać…

Nie oczekiwałam współczucia, porad…
Nie oczekiwałam masowego napływu korespondencji…
Spodziewałam się, że napisze do mnie kilka osób, takich z którymi utrzymuję regularny kontakt.
Bałam się takiej konfrontacji, a jednocześnie chciałam poczuć, że kogoś to interesuje, jak ja sobie radzę. Nie żeby to miało coś zmienić, ale…
A może tak naprawdę, liczyłam, że nikt nie zapyta? Bo jeszcze nie umiem mówić o tym bez zażenowania ?
Trochę to schizofreniczne, ale trochę tak się czuję. 
Jestem szczęśliwa bo moje dziecko jest szczęśliwe a jednocześnie jestem nieszczęśliwa bo jest szczęśliwa z kimś z kim według mnie nie powinna…
Jestem rozdarta między jej szczęściem a moim żalem, rozczarowaniem ? To nie są dobre słowa, ale w tej chwili tylko one przychodzą mi do głowy. Nie jako rozczarowanie moim dzieckiem, tego nigdy nie czuję. 
*ten wpis powstał troszkę za późno, długo nie potrafiłam zebrać myśli, uporządkować uczuć. Chciałam wyrazić je słowami, jakoś zapisać, ale nie bardzo wiedziałam jak. 
to co napisałam chyba najlepiej oddaje stan moich uczuć. 

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Łatwo powiedzieć...

Zawsze wydawałam się sobie tolerancyjna. Wszystko było takie proste. Geje, lesbijki, wolna miłość, związki partnerskie. Co mi przeszkadza, to po prostu dzieje się, ale mnie nie dotyczy, nie dotyka, nie doświadcza. Jest gdzieś obok... Gdzieś, ktoś, jakoś....

Kiedy zorientowałam się, że dla mojej starszej córki mężczyzna może być co najwyżej obiektem wizualnym? Nie wiem. Chyba kiedy była w ostatniej klasie gimnazjum. Próbowała umawiać się z chłopakami, chciała im się podobać. Nie trafiła na takiego, co mógłby być dla niej księciem z bajki, czy choćby Alladynem. Nawet bała się szukać takiego. Chyba nie wierzyła, że zasługuje na kogoś bardzo wyjątkowego, raczej rozglądała się takimi chłopcami których łatwo sobą zainteresować, bo tak jak ona są zakompleksieni, pogubieni.
Umówiła się na kilka randek. Pisała smsy, irytowała się, kiedy zbyt długo czekała na odpowiedź, czekała na kilka minut na skypie, czy na FB. Jak typowa nastolatka. Jednak nigdy nie widziałam w niej tego czegoś,co sprawiało, że wyglądała na zakochaną. Dopiero kiedy poznała Julkę...
Chociaż najpierw była pierwsza Julka. Chodziły do równorzędnych klas w gimnazjum. Obie outsiderki, obie zawsze trochę z boku, niby lubiane, ale jednak gdzieś tam pomijane. Obie nie akceptowane przez jedną z nauczycielek, obie jej nie znosiły. To wszystko stało się zaczątkiem ich przyjaźni.
W pewnym momencie zwróciłam uwagę, że Agnieszka przy Julce promienieje, oczekuje każdego spotkania, telefonu. Miałam wrażenie, że się zauroczyła. Tłumaczyłam sobie, że to taki etap, ja też przecież miałam kobiece fascynacje, przyjaźnie tak bliskie, że czasem nie wiedziałam czy jeszcze tylko lubię, czy już kocham.
No więc tłumaczyłam sobie, że to minie, że tak bywa i już. Zmartwiłam się kiedy między dziewczynami coś się nagle popsuło. Coraz częściej się kłóciły. Główną przyczyną było to, że wybrały inny styl życia, dorastania. Ale teraz myślę, że Julka się zorientowała, że podoba się Agnieszce i spanikowała. Nie chciała takiego układu, nie wiedziała jak z tego wybrnąć, poczuła się zagrożona... to są moje domysły. Ale kiedy wspominam tamte chwile, ostatnie ich dni w gimnazjum, tak to widzę.
Już wtedy przeczuwałam, że Agnieszka woli kobiety. Nie myślałam o tym tak otwarcie, ta myśl była jakby raczej w mojej podświadomości.
Potem natknęłam się na zapiski Agnieszki, pozostawiła je na biurku. Zaciekawiło mnie, że pisze, bo ani pisać, ani czytać nie lubi. Po chwili zorientowałam się, że to chyba fragment pamiętnika, czy jakiegoś osobistego notesu. W oko jednak wpadły mi już słowa, w których Agnieszka napisała, że jest lesbijką, że boi się mojej reakcji, reakcji innych bliskich.
Czy to był szok? I tak i nie... Tak bo wreszcie w pewien sposób dostałam potwierdzenie i nie bo przecież spodziewałam się tego.
Jakiś czas później Agnieszka sama nam powiedziała. Nam czy mnie ? Może mnie ? Nie pamiętam. Czy to miało już związek z drugą Julką, czy jeszcze nie? Też nie pamiętam. Chociaż raczej tak. Rozmowa była długa i bolesna. Pomyślałam wtedy " jeszcze i to "...
Agnieszka miała dziewczynę, była zakochana, szczęśliwa. Miała odwagę przyjść i powiedzieć o tym. Na pytanie, czy jest pewna swojej orientacji, odpowiedziała, że nie wie. Że jest szansa, że kiedyś zakocha się w chłopaku, bo ludzie zakochują się w ludziach, a nie w płci, ale że preferuje dziewczyny. I że teraz ma Julkę, to jak może myśleć o kimś innym...
Nie wiele mogłam powiedzieć. Rozumiem, toleruję, nie akceptuję... i jeszcze ile taka decyzja niesie ze sobą komplikacji w codziennym życiu, rodzinnym, zawodowym...że porywa się z motyką na słońce, że będzie jej i nam ciężko.
Okazało się, że znacznie trudniej być tolerancyjnym, kiedy coś dotyczy nas, bardzo blisko, osobiście, prywatnie, jeszcze ciężej kiedy dotyczy dzieci, które kochamy najbardziej na świecie.

Nie umiałam się cieszyć szczęściem własnego dziecka, a przecież była zakochana, pierwszy raz, tak prawdziwie, na poważnie...Inaczej wyobrażałam sobie ten czas, te dni kiedy będę jej towarzyszyć, choćby z boku,  w odkrywaniu pierwszych motylków. Te roziskrzone oczy, rumieńce, szczęście, które ją opromieniało.Jakby ktoś owinął ją w poświatę. A ja nie umiałam się cieszyć.Nie umiałam się cieszyć szczęściem własnego dziecka, to straszne...Nie musiałam się martwić o wiele rzeczy o jakie bym się martwiła, gdyby Agnieszka wybrała chłopca, ale martwiłam się o tyle innych.

A teraz cierpię razem z nią i co zadziwiające cierpienie zawsze smakuje tak samo. Nie ma znaczenia czy porzucił ją chłopak, czy dziewczyna. Ma znaczenie, że moje dziecko czuje się skrzywdzone, że cierpi. Że utraciło pierwszą miłość i zaufanie. Że zostało odarte ze złudzeń. Że zrozumiało że nie ma na zawsze, nigdy...
Płaczę, bo ona płacze, pęka mi serce, bo i jej pękło. I nie ma znaczenia kogo kochała...