Zaczęło się cztery lata temu. Byłam w ciąży, Artur wyjechał w delegację. Nie pierwszy raz, a ja powoli oswajałam te jego wyjazdy i samotność, która doskwierała najbardziej od wieczora do świtu.
Na noc nie rozkładałam całego narożnika. Kładłam pościel na złożonym, a że jest dość szeroki było mi wygodnie. Zanim się ułożyłam tak, żebyśmy obie z Tosią czuły się komfortowo, oczywiście brałam długą kąpiel, zjadałam smakowitą kolację i zaopatrzona w smakołyki do podgryzania, herbatę oraz książkę, wsuwałam się pod kołdrę.
To był też czas na kilkanaście minut rozmowy z Arturem i słodkie albo gorące smsy. Brałam książkę do ręki i koło 22.00 czułam, że mogłabym już usnąć. Tylko, że bardzo się przed tym broniłam. Do niedawna nie do pomyślenia było, żebym mogła tak po prostu usnąć bez niego. Męczyłam się całymi godzinami zanim litościwy sen przynosił ukojenie i za krótki odpoczynek. Nie wiem, dlaczego ale teraz, kiedy mogłam, starałam się nie usnąć. Pielęgnowałam tęsknotę? Bałam się, że jeśli usnę spokojnie to będzie oznaczało, że mogę spokojnie funkcjonować bez Artura? Nie wiem, ale zmuszałam się, żeby przeczytać jeszcze kilka kartek i jeszcze kilka…
Powoli sen odchodził. Zmęczona odkładałam książkę i próbowałam układałam się do snu. Mijała północ. Od czasu do czasu wracały do mnie wszystkie przeczytane i wyobrażone koszmary. Godzina duchów. Owijałam się szczelnie kołdrą i pilnowałam, aby żaden fragment mojego ciała nie wysunął się spod niej, lub co najgorsze, poza krawędź łóżka. Jakby ten obszyty materiałem poliestrowy wypełniacz był wstanie zatrzymać wszystkie nocne strachy, zmory, jakby mógł utulić roztrzęsioną wyobraźnię. W końcu sen przychodził i trzymał mnie w swoich objęciach przez kolejne osiem, dziewięć godzin. Nieprzytomna żegnałam Agnieszkę wychodzącą do szkoły. Jadłam śniadanie, szłam za zakupy czy coś robiłam w domu. Potem fundowałam sobie i malutkiej drzemkę w ciągu dnia. Miałam świadomość, że ona pod moim sercem najlepiej odpoczywa, kiedy ja jestem zrelaksowana i wyspana. Wstawałam, kiedy Agnieszka wracała do domu.
Wieczorem zabawa zaczynała się od nowa.
Kiedy Artur wrócił do Polski, do domu i wszystko zaczęło się normować, okazało się, że Tosia ma inne plany? Zazwyczaj było jej wygodnie w innej pozycji niż mnie. Nie mogłam spać na wznak, na brzuchu też nie. Na lewym boku było mi równie niewygodnie jak na prawym. Bolały mnie kości biodrowe. Tosia chyba przyzwyczaiła się do poprzedniego trybu dnia, bo najwygodniej nam było jak spałyśmy w dzień.
Po porodzie Tosia przesypiała całe noce, a ja miałam czuwać i karmić ją, co dwie godziny, bo bardzo powoli przybierała na wadze. Po kilkunastu dniach ledwo mnie budził budzik, a ona nie zamierzała nawet otworzyć ust, bo ssanie piersi to bardzo ciężka praca. Siadałam, zatem w łazience, żeby nikogo nie obudzić i ściągałam mleko laktatorem. Niemal bez wysiłkowe wypicie go z butelki Tosia była w stanie zaakceptować. Co nie dospałam w nocy, znowu próbowałam nadrobić w dzień, a i Tosia chętniej i dłużej spała, kiedy byłam obok i nawet przekonała się do wspomagania się piersią, kiedy głód kłócił się ze snem. Po pół roku zaczęło mi brakować rozmów z ludźmi z zewnątrz, spoza tematu dzieci, pieluch, zupek…
Zapisałam się do grupy dyskusyjnej na Facebooku i odżyłam. Mogłam rozmawiać na każdy dowolnie wymyślony temat. Czytałam o najnowszych odkryciach, rozmawiałam na tematy związane z religią, psychologią, polityką… Rozmawiałam w nocy, kiedy wszyscy spali, wtedy miałam spokojny umysł, mogłam poskładać myśli w słowa, bez rozpraszania się, co chwilę. Musiałam tylko na czas zapewnić dostawę mleka i pamiętać, aby wyspać się na tyle, żebym w dzień mogła normalnie funkcjonować, do czasu wspólnej z Tosią drzemki.
Kiedy Tosia skończyła półtora roku, wróciłam do pracy. Pobudka jak kiedyś o czwartej rano. W pracy osiem godzin, o czternastej ruszałam w drogę powrotną do domu. Do żłobka biegłam jak na skrzydłach, po drodze zaliczając spacer z naszym psem.
Potem spacer z Tosią, zakupy. W nie deszczowe dni plac zabaw. Wracałyśmy do domu po siedemnastej. Zimą trochę wcześniej. Potem obiad, zabawa, wieczór nadchodził zawsze za szybko.
Artur wracał z pracy, kładł Tosię do snu, a ja się miotałam między kuchnią, praniem, prasowaniem a komputerem. Nie było mowy o angażowaniu Artura w cokolwiek, bo to on rano zostawał z Tosią, szykował ja do żłobka, zaprowadzał, przebijał się w korkach do pracy a potem wpadał w taki kołowrót obowiązków służbowych, presji, odpowiedzialności, zadań niemal niemożliwych do wykonania, które zawsze wieńczył sukces jednostki, zespołu… Kiedy wracał do domu był późny wieczór. Rytuał usypiania Tosi zazwyczaj oznaczał, że i on uśnie. Miał za sobą kolejny zwariowany dzień a przed sobą kolejny i kolejny. Ja w pracy z powodu reorganizacji nudziłam się nieraz całe dni. Dlatego to przejęłam wszystkie domowe sprawy. Ja mogłam być niewyspana, on nie mógł sobie na to pozwolić. Mijała północ, pierwsza w nocy, druga…Kładłam się spać ze świadomością, że przede mną dwie godziny snu. Pól godziny w samochodzie, w drodze do pracy. Nerwowa drzemka w pracy. Dzięki tym okruchom snu udawało mi się dotrwać znowu do chwili, która była bliżej świtu niż nocy.
Sobota i niedziela to luksus spania do dziewiątej. Artur wychodzi z psem, ubiera i karmi Tosię, ja wstaję, kiedy nadchodzi czas na wspólne śniadanie.
Mijają kolejne dni a nic się nie zmieniło, plączę się po nocy. Czytam, gram, gotuję, piorę, czasem prasuję. Patrzę jak zegar odmierza kolejne minuty, kwadranse, godziny.
Cieszę się czasem dla siebie, wkurzam się ilością pracy do wykonania, cierpię, że mój wyjątkowy mężczyzna większość nocy śpi sam.
Kiedy w końcu kładę się koło niego, czasem wykradam chwileczki intymności.
W niektóre weekendy po prostu padam, usypiam jeszcze przed Tosią, urywa mi się film.
W niektóre dni zdarza się, że położę się razem z Arturem albo niedługo po nim, wtedy łatwiej go obudzić i wykraść cenne minuty dla siebie, dla nas.
I tak to się kręci. Jestem zupełnie niezorganizowana. Nie umiem tak rozplanować dnia, żeby położyć się wcześniej, żeby się wyspać, żeby nacieszyć się Arturem aż do przesytu.
A może winne jest moje odwieczne pragnienie, żeby mieć czas na wszystko, czas dla siebie, dla dziecka, dla mężczyzny, z którym dzielę życie. Czas na czytanie, na ćwiczenia, na komputer, na rozwijanie swoich umiejętności, pasji. Ciężko mi zrezygnować z czegokolwiek.
Zaczynam najtrudniejsza walkę, bo z sobą samą. Mój organizm zaczyna się buntować, domaga się snu w każdej godzinie, już ma w nosie, że Tosia, że Agnieszka, że Artur, że jeszcze tylko kąpiel z książką, jeszcze tylko….
A może niech to nie będzie walka, tylko pokojowy pakt, zadanie do wykonania.
Tylko jeszcze nie mam pojęcia jak się za to zabrać.
If you know what I mean
poniedziałek, 15 stycznia 2018
czwartek, 21 września 2017
Czy warto adoptować świnię...
" Eshter the wonder pig " autorstwa Steva Jenkinsa to krótka historia o tym jak dwóch facetów niechcący adoptowało świnię, w wyniku czego zostali wegetarianami oraz musieli zmienić miejsce zamieszkania. A wszystko dlatego, że jeden z mich jest lekkomyślny i naiwny. Zdaje sobie sprawę, że nie powinien, ale jest jak dziecko, które nie chce przestać się bawić. Potem oczekuje, że ktoś mu pomoże sprzątnąć bałagan, którego narobił i wszystko wybaczy w imię miłości, a na koniec postanawia opisać to na facebook'u i w książce i jeszcze na tym zarabia.
Dzięki niespodziewanej adopcji Eshter the pig dostała życie jakiego nie byłaby w stanie sobie wymarzyć, nawet gdyby umiała to robić. A my dostaliśmy do rąk krótką książeczkę, która porusza rozmaite aspekty z życia świni od fizjologii po zaskakującą inteligencję i uczuciowość i wyjaśnia dlaczego nie warto świni hodować w domu. Na koniec autorzy dorzucają garść przepisów na dania bez wieprzowiny.
" Esther the wonder Pig " to sympatyczna historyjka dzięki której możemy poznać świnię z zupełnie innej perspektywy niż ta z okolic chlewika. Ale jest to też opowiadanie o tym, że jedna istota może zupełnie zmienić nasze życie, w tym wypadku zdecydowanie na lepsze.
Dzięki niespodziewanej adopcji Eshter the pig dostała życie jakiego nie byłaby w stanie sobie wymarzyć, nawet gdyby umiała to robić. A my dostaliśmy do rąk krótką książeczkę, która porusza rozmaite aspekty z życia świni od fizjologii po zaskakującą inteligencję i uczuciowość i wyjaśnia dlaczego nie warto świni hodować w domu. Na koniec autorzy dorzucają garść przepisów na dania bez wieprzowiny.
" Esther the wonder Pig " to sympatyczna historyjka dzięki której możemy poznać świnię z zupełnie innej perspektywy niż ta z okolic chlewika. Ale jest to też opowiadanie o tym, że jedna istota może zupełnie zmienić nasze życie, w tym wypadku zdecydowanie na lepsze.
czwartek, 13 kwietnia 2017
Kuchenne triki
Mam kilka kuchennych patentów, które nieco ułatwiają mi przygotowywanie posiłków i utrzymanie porządku w kuchni.
Tłuczenie mięsa:
robię to przez folię. Mięso nie jest poszarpane, a jego resztki nie rozpryskują się po całym blacie i mojej twarzy.
Mielenie bułki tartej:
suchą bułkę mielę w maszynce elektrycznej, takiej jak do mięsa, jeżeli mam jej dużą ilość do przerobienia. Trochę to tępi ostrze, ale ułatwia i przyspiesza pracę. Ponieważ ucieranie czy mielenie suchej bułki powoduje okruchowy armagedon o okolicy nawet dwóch metrów od miejsca mielenia wypracowałam sobie kilka sposobów które pozwalają mi tego uniknąć :)
Jeżeli trę bułkę na tarce ( kiedy jest jej mało ) wstawiam talerz, na który obsypuje się starta bułka do zlewu, albo do wanny i tam ją trę. Dużo łatwiej spłukać wannę czy zlew niż zamieść pół kuchni
Jeżeli trę bułkę w maszynce elektrycznej to na ramię, w którym mocuje się elementy mielące ( nożyk, ślimacznicę i sitko ) zakładam gumkę recepturkę, taka aby dość ciasno przylegała. Pod tą gumkę wsuwam torebkę, do której będzie się wsypywać zmielona bułka. Zapobiega to rozpryskiwaniu się okruchów.
Wcześniej bułkę dzielę, na dość drobne kawałki, również w wannie albo zlewie, pod spód podkładam folię, reklamówkę...
Dużo mniej sprzątania :)
Ochrona szafek przed kurzem
przez wiele lat do szału doprowadzało mnie wycieranie szafki z zewnątrz, na górze. O ile fronty przeciera się dosyć często, bo są łatwo dostępne a brud na nich jest widoczny, to górę przeciera się dużo rzadziej. jest wysoko a i ręki nieraz nie starcza, aby wytrzeć szafkę przez całą szerokość. Zbiera się tam warstwa kurzu wymieszanego z tłuszczem, która paskudnie marze się przy zmywaniu, trzeba kilka razy wycierać szafkę, aby była czysta a na ścierce zostaje zawsze ślad tej tłustej substancji. Jest to rzecz, której nie lubię robić, więc wpadłam na pomysł, że szafki obłożę papierem. Nie ma znaczenia co to za papier, może być gazeta :) Wybieram nie pogniecione kawałki, które będą gładko przylegać do szafki. Chodzi o to aby nie było ich widać od dołu, dlatego też cofam je o dwa, trzy milimetry od brzegu szafki. Raz na dwa, trzy miesiące po prostu ściągam oblepione kurzem papiery i wyrzucam je, a kładę nowe. Muszę tylko domyć ten kawałek brzegu, który był odsłonięty.
Torebki na kanapki:
doskonale sprawdzają się torebki papierowe, w których kupujemy pieczywo. Nie wyrzucam ich tylko wytrzepuję z okruchów i używam do spakowania kanapek czy pieczywa, które zabieramy do pracy i do szkoły.
ps. myślę, że ten wpis będzie jeszcze edytowany :) jak wymyślę, wypatrzę coś nowego, proszę też o polecenie Waszych kuchennych patentów :)
Tłuczenie mięsa:
robię to przez folię. Mięso nie jest poszarpane, a jego resztki nie rozpryskują się po całym blacie i mojej twarzy.
Mielenie bułki tartej:
suchą bułkę mielę w maszynce elektrycznej, takiej jak do mięsa, jeżeli mam jej dużą ilość do przerobienia. Trochę to tępi ostrze, ale ułatwia i przyspiesza pracę. Ponieważ ucieranie czy mielenie suchej bułki powoduje okruchowy armagedon o okolicy nawet dwóch metrów od miejsca mielenia wypracowałam sobie kilka sposobów które pozwalają mi tego uniknąć :)
Jeżeli trę bułkę na tarce ( kiedy jest jej mało ) wstawiam talerz, na który obsypuje się starta bułka do zlewu, albo do wanny i tam ją trę. Dużo łatwiej spłukać wannę czy zlew niż zamieść pół kuchni
Jeżeli trę bułkę w maszynce elektrycznej to na ramię, w którym mocuje się elementy mielące ( nożyk, ślimacznicę i sitko ) zakładam gumkę recepturkę, taka aby dość ciasno przylegała. Pod tą gumkę wsuwam torebkę, do której będzie się wsypywać zmielona bułka. Zapobiega to rozpryskiwaniu się okruchów.
Wcześniej bułkę dzielę, na dość drobne kawałki, również w wannie albo zlewie, pod spód podkładam folię, reklamówkę...
Dużo mniej sprzątania :)
Ochrona szafek przed kurzem
przez wiele lat do szału doprowadzało mnie wycieranie szafki z zewnątrz, na górze. O ile fronty przeciera się dosyć często, bo są łatwo dostępne a brud na nich jest widoczny, to górę przeciera się dużo rzadziej. jest wysoko a i ręki nieraz nie starcza, aby wytrzeć szafkę przez całą szerokość. Zbiera się tam warstwa kurzu wymieszanego z tłuszczem, która paskudnie marze się przy zmywaniu, trzeba kilka razy wycierać szafkę, aby była czysta a na ścierce zostaje zawsze ślad tej tłustej substancji. Jest to rzecz, której nie lubię robić, więc wpadłam na pomysł, że szafki obłożę papierem. Nie ma znaczenia co to za papier, może być gazeta :) Wybieram nie pogniecione kawałki, które będą gładko przylegać do szafki. Chodzi o to aby nie było ich widać od dołu, dlatego też cofam je o dwa, trzy milimetry od brzegu szafki. Raz na dwa, trzy miesiące po prostu ściągam oblepione kurzem papiery i wyrzucam je, a kładę nowe. Muszę tylko domyć ten kawałek brzegu, który był odsłonięty.
Torebki na kanapki:
doskonale sprawdzają się torebki papierowe, w których kupujemy pieczywo. Nie wyrzucam ich tylko wytrzepuję z okruchów i używam do spakowania kanapek czy pieczywa, które zabieramy do pracy i do szkoły.
ps. myślę, że ten wpis będzie jeszcze edytowany :) jak wymyślę, wypatrzę coś nowego, proszę też o polecenie Waszych kuchennych patentów :)
czwartek, 6 kwietnia 2017
" Kiedy pozwolą Ci wybierać, ocal pamięć, synu Erechteja "
" Cykl anielski" sprawił, że uwierzyłam w anioły z krwi i kości. Rozsmakowałam się w prozie pani Mai Lidii Kosakowskiej i skusiłam się, aby spróbować innych jej przysmaków. Po całkiem zjadliwym "Takeshi" przyszła kolej na "Rudą sforę". I tym razem niestety czuję małą niestrawność. Jest to książka drogi i droga ta dłużyła mi się coraz bardziej im głębiej mnie prowadziła. A kiedy już dotarłam do końca, byłam znużona i zdezorientowana.
Powieść ta jest zaliczana do gatunku fantastyki. Ja bym ją raczej wpisała do do kanonu mitologii Jakutów, na której opiera się cała fabuła. Chyba tylko dla tych ludów i znawców ich kultury, jest ona całkowicie zrozumiała. Jest to mitologia dość egzotyczna dla przeciętnego czytelnika, większość z nas nie wie nawet, że takie plemię istnieje. Zbyt wielka ilość niedopowiedzeń zostawia zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, a i ta czasem nie nadąża.
Czkawką mi się odbiło powtórzenie motywu kilku niebios i zaginięcia Boga. Kto czytał " Cykl anielski " wie o co chodzi.
Postaci opisane są w najmniejszych szczegółach a mimo to są mdłe, nijakie.
Główny bohater - Ergis do końca trzęsie portkami. Owszem jest dzieckiem, ale został najpotężniejszym szamanem i przez 450 stron powieści nie umie się pogodzić z tą myślą.
Najważniejszy atrybut szamana czyli bęben występujący pod postacią konia zdaje się być bardziej zorganizowany od właściciela.
Towarzyszący im tupilak, często określany mianem durnego nie jest durny, raczej wystraszony i łatwowierny.
Spotkany po drodze pieśniarz ołoncho, heros, rwie się do walki wręcz ale bardzo szybko rezygnuje gdy w grę wchodzi odzyskanie pełni zdrowia i sił i przez połowę książki kombinuje jakby tu umrzeć z powodu wielkiego cierpienia. Co mu się w końcu udaje.
Jego ukochana, rozpieszczona córeczka tatusia, kobietka kokietka ma więcej hartu ducha niż przeznaczony jej przez los pieśniarz.
Najwięcej mojej sympatii wzbudza Kikituk, niewielki stworek, duch opiekuńczy szamana, który zawsze ma pod łapką to co jest akurat potrzebne.
Nie ma w tej książce zbyt wiele akcji, nie ma klimatu. Nie ma pasjonującej historii. Jest jakieś straszne ale bliżej nieokreślone zagrożenie, ale nawet krwawo odmalowane nie wzbudziło we mnie grozy.
Ciekawe wątki potraktowane są po macoszemu i wyjaśnione w przypisach na końcu książki. Dziwny zabieg, ale tylko dzięki niemu książka się broni. Te kilkadziesiąt ostatnich stron, wśród których jest też i rozmowa Ergisa ze stwórcą pozwalają zrozumieć po co tyle czasu wędrowałam po ziemi i w zaświatach.
Puenta zawiera się w jednym zdaniu
" Kiedy pozwolą Ci wybierać, ocal pamięć, synu Erechteja "
Powieść ta jest zaliczana do gatunku fantastyki. Ja bym ją raczej wpisała do do kanonu mitologii Jakutów, na której opiera się cała fabuła. Chyba tylko dla tych ludów i znawców ich kultury, jest ona całkowicie zrozumiała. Jest to mitologia dość egzotyczna dla przeciętnego czytelnika, większość z nas nie wie nawet, że takie plemię istnieje. Zbyt wielka ilość niedopowiedzeń zostawia zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, a i ta czasem nie nadąża.
Czkawką mi się odbiło powtórzenie motywu kilku niebios i zaginięcia Boga. Kto czytał " Cykl anielski " wie o co chodzi.
Postaci opisane są w najmniejszych szczegółach a mimo to są mdłe, nijakie.
Główny bohater - Ergis do końca trzęsie portkami. Owszem jest dzieckiem, ale został najpotężniejszym szamanem i przez 450 stron powieści nie umie się pogodzić z tą myślą.
Najważniejszy atrybut szamana czyli bęben występujący pod postacią konia zdaje się być bardziej zorganizowany od właściciela.
Towarzyszący im tupilak, często określany mianem durnego nie jest durny, raczej wystraszony i łatwowierny.
Spotkany po drodze pieśniarz ołoncho, heros, rwie się do walki wręcz ale bardzo szybko rezygnuje gdy w grę wchodzi odzyskanie pełni zdrowia i sił i przez połowę książki kombinuje jakby tu umrzeć z powodu wielkiego cierpienia. Co mu się w końcu udaje.
Jego ukochana, rozpieszczona córeczka tatusia, kobietka kokietka ma więcej hartu ducha niż przeznaczony jej przez los pieśniarz.
Najwięcej mojej sympatii wzbudza Kikituk, niewielki stworek, duch opiekuńczy szamana, który zawsze ma pod łapką to co jest akurat potrzebne.
Nie ma w tej książce zbyt wiele akcji, nie ma klimatu. Nie ma pasjonującej historii. Jest jakieś straszne ale bliżej nieokreślone zagrożenie, ale nawet krwawo odmalowane nie wzbudziło we mnie grozy.
Ciekawe wątki potraktowane są po macoszemu i wyjaśnione w przypisach na końcu książki. Dziwny zabieg, ale tylko dzięki niemu książka się broni. Te kilkadziesiąt ostatnich stron, wśród których jest też i rozmowa Ergisa ze stwórcą pozwalają zrozumieć po co tyle czasu wędrowałam po ziemi i w zaświatach.
Puenta zawiera się w jednym zdaniu
" Kiedy pozwolą Ci wybierać, ocal pamięć, synu Erechteja "
wtorek, 28 marca 2017
Jak
Czy Agnieszka jest lesbijką ? Czy ona sama to wie ? Kiedy ją pytam odpowiada, że raczej tak, ale nie wyklucza, że mogłaby pokochać mężczyznę, bo kocha się człowieka a nie płeć. Nie mówi „jestem lesbijką„ przynajmniej w domu. W jej pokoju leżą obrazki, grafiki, które sama wykonuje a ich treść jest jednoznaczna. Jestem lesbijką i nikomu nic do tego. Czy to oznacza, że zdeklarowała się wybierając opcje homoseksualną w ogóle, czy jest to wybór na dziś?
A może ona wie, a wobec mnie stopniuje tą wiedzę ? Na początku tak było. Powiedziała, że zakochała się w dziewczynie i tyle. To nie oznacza wyboru konkretnej orientacji. Powoli przemycała kolejne informacje, coraz częściej identyfikując się ze środowiskiem lesbijskim.
Jak jest? Nie wiem. Ja mam nadzieję, że to opcja na dziś.
Nie umiem wyobrazić sobie codziennego życia w przyszłości, rodzinnych spotkań, kiedy Agnieszce towarzyszyć będzie kobieta. Czuję się niezręcznie patrząc jak dwie kobiety okazują sobie czułość. Teoretycznie niczym się to nie różni od bliskości między kobietą a mężczyzną, tyle, że mężczyznę zastępuje kobieta. To dla mnie dziwne, nienaturalne.
Nie jest mi łatwo tolerować, nie umiem zaakceptować i nie wiem czy kiedykolwiek to się stanie.
Kiedy Agnieszka zakochała się w Julii, oczywiście wpis o tym pojawił się na facebooku, na Instagramie, może Twiterze i czort wie gdzie jeszcze. Z tych wszystkich mediów bywam tylko na tym pierwszym. To dziwne, bo nieraz nie jestem w stanie polubić treści, które publikuje moja córka, przecież gdyby była z mężczyzną nie miałabym z tym kłopotu… Większość jej, moich znajomych nie ma z tym problemu. Wiele osób gratulowało jej szczęścia, życzyło wytrwałości. Powędrowało do niej dużo ciepłych słów.
Wiele z tych osób jest rodzicami. Chciałam, żeby rozdając lajki i serduszka wyobrazili sobie, że robią to pod wpisem swojego dziecka. Ciekawe czy ich entuzjazm byłby równie wielki a gratulacje równie szczere ?
u mnie w folderze „ wiadomości „ cisza…
nikomu nie przyszło do głowy zapytać jak się z tym czuję, jak sobie radzę.
wszyscy uznali, że jestem tak tolerancyjna, że to dla mnie nie był żaden problem?
a może uznali, że nie jest to istotne, bo każdy buduje własne życie, ma własne wybory i w pewnym momencie zdanie i uczucia matki przestają mieć znaczenie…
pozostaje pogodzić się z sytuacją, w ciszy, bo jak się okazuje, nikt nie chce słuchać…
Nie oczekiwałam współczucia, porad…
Nie oczekiwałam masowego napływu korespondencji…
Spodziewałam się, że napisze do mnie kilka osób, takich z którymi utrzymuję regularny kontakt.
Bałam się takiej konfrontacji, a jednocześnie chciałam poczuć, że kogoś to interesuje, jak ja sobie radzę. Nie żeby to miało coś zmienić, ale…
A może tak naprawdę, liczyłam, że nikt nie zapyta? Bo jeszcze nie umiem mówić o tym bez zażenowania ?
Trochę to schizofreniczne, ale trochę tak się czuję.
Jestem szczęśliwa bo moje dziecko jest szczęśliwe a jednocześnie jestem nieszczęśliwa bo jest szczęśliwa z kimś z kim według mnie nie powinna…
Jestem rozdarta między jej szczęściem a moim żalem, rozczarowaniem ? To nie są dobre słowa, ale w tej chwili tylko one przychodzą mi do głowy. Nie jako rozczarowanie moim dzieckiem, tego nigdy nie czuję.
*ten wpis powstał troszkę za późno, długo nie potrafiłam zebrać myśli, uporządkować uczuć. Chciałam wyrazić je słowami, jakoś zapisać, ale nie bardzo wiedziałam jak.
to co napisałam chyba najlepiej oddaje stan moich uczuć.
poniedziałek, 30 stycznia 2017
Łatwo powiedzieć...
Zawsze wydawałam się sobie tolerancyjna. Wszystko było takie proste. Geje, lesbijki, wolna miłość, związki partnerskie. Co mi przeszkadza, to po prostu dzieje się, ale mnie nie dotyczy, nie dotyka, nie doświadcza. Jest gdzieś obok... Gdzieś, ktoś, jakoś....
Kiedy zorientowałam się, że dla mojej starszej córki mężczyzna może być co najwyżej obiektem wizualnym? Nie wiem. Chyba kiedy była w ostatniej klasie gimnazjum. Próbowała umawiać się z chłopakami, chciała im się podobać. Nie trafiła na takiego, co mógłby być dla niej księciem z bajki, czy choćby Alladynem. Nawet bała się szukać takiego. Chyba nie wierzyła, że zasługuje na kogoś bardzo wyjątkowego, raczej rozglądała się takimi chłopcami których łatwo sobą zainteresować, bo tak jak ona są zakompleksieni, pogubieni.
Umówiła się na kilka randek. Pisała smsy, irytowała się, kiedy zbyt długo czekała na odpowiedź, czekała na kilka minut na skypie, czy na FB. Jak typowa nastolatka. Jednak nigdy nie widziałam w niej tego czegoś,co sprawiało, że wyglądała na zakochaną. Dopiero kiedy poznała Julkę...
Chociaż najpierw była pierwsza Julka. Chodziły do równorzędnych klas w gimnazjum. Obie outsiderki, obie zawsze trochę z boku, niby lubiane, ale jednak gdzieś tam pomijane. Obie nie akceptowane przez jedną z nauczycielek, obie jej nie znosiły. To wszystko stało się zaczątkiem ich przyjaźni.
W pewnym momencie zwróciłam uwagę, że Agnieszka przy Julce promienieje, oczekuje każdego spotkania, telefonu. Miałam wrażenie, że się zauroczyła. Tłumaczyłam sobie, że to taki etap, ja też przecież miałam kobiece fascynacje, przyjaźnie tak bliskie, że czasem nie wiedziałam czy jeszcze tylko lubię, czy już kocham.
No więc tłumaczyłam sobie, że to minie, że tak bywa i już. Zmartwiłam się kiedy między dziewczynami coś się nagle popsuło. Coraz częściej się kłóciły. Główną przyczyną było to, że wybrały inny styl życia, dorastania. Ale teraz myślę, że Julka się zorientowała, że podoba się Agnieszce i spanikowała. Nie chciała takiego układu, nie wiedziała jak z tego wybrnąć, poczuła się zagrożona... to są moje domysły. Ale kiedy wspominam tamte chwile, ostatnie ich dni w gimnazjum, tak to widzę.
Już wtedy przeczuwałam, że Agnieszka woli kobiety. Nie myślałam o tym tak otwarcie, ta myśl była jakby raczej w mojej podświadomości.
Potem natknęłam się na zapiski Agnieszki, pozostawiła je na biurku. Zaciekawiło mnie, że pisze, bo ani pisać, ani czytać nie lubi. Po chwili zorientowałam się, że to chyba fragment pamiętnika, czy jakiegoś osobistego notesu. W oko jednak wpadły mi już słowa, w których Agnieszka napisała, że jest lesbijką, że boi się mojej reakcji, reakcji innych bliskich.
Czy to był szok? I tak i nie... Tak bo wreszcie w pewien sposób dostałam potwierdzenie i nie bo przecież spodziewałam się tego.
Jakiś czas później Agnieszka sama nam powiedziała. Nam czy mnie ? Może mnie ? Nie pamiętam. Czy to miało już związek z drugą Julką, czy jeszcze nie? Też nie pamiętam. Chociaż raczej tak. Rozmowa była długa i bolesna. Pomyślałam wtedy " jeszcze i to "...
Agnieszka miała dziewczynę, była zakochana, szczęśliwa. Miała odwagę przyjść i powiedzieć o tym. Na pytanie, czy jest pewna swojej orientacji, odpowiedziała, że nie wie. Że jest szansa, że kiedyś zakocha się w chłopaku, bo ludzie zakochują się w ludziach, a nie w płci, ale że preferuje dziewczyny. I że teraz ma Julkę, to jak może myśleć o kimś innym...
Nie wiele mogłam powiedzieć. Rozumiem, toleruję, nie akceptuję... i jeszcze ile taka decyzja niesie ze sobą komplikacji w codziennym życiu, rodzinnym, zawodowym...że porywa się z motyką na słońce, że będzie jej i nam ciężko.
Okazało się, że znacznie trudniej być tolerancyjnym, kiedy coś dotyczy nas, bardzo blisko, osobiście, prywatnie, jeszcze ciężej kiedy dotyczy dzieci, które kochamy najbardziej na świecie.
Nie umiałam się cieszyć szczęściem własnego dziecka, a przecież była zakochana, pierwszy raz, tak prawdziwie, na poważnie...Inaczej wyobrażałam sobie ten czas, te dni kiedy będę jej towarzyszyć, choćby z boku, w odkrywaniu pierwszych motylków. Te roziskrzone oczy, rumieńce, szczęście, które ją opromieniało.Jakby ktoś owinął ją w poświatę. A ja nie umiałam się cieszyć.Nie umiałam się cieszyć szczęściem własnego dziecka, to straszne...Nie musiałam się martwić o wiele rzeczy o jakie bym się martwiła, gdyby Agnieszka wybrała chłopca, ale martwiłam się o tyle innych.
A teraz cierpię razem z nią i co zadziwiające cierpienie zawsze smakuje tak samo. Nie ma znaczenia czy porzucił ją chłopak, czy dziewczyna. Ma znaczenie, że moje dziecko czuje się skrzywdzone, że cierpi. Że utraciło pierwszą miłość i zaufanie. Że zostało odarte ze złudzeń. Że zrozumiało że nie ma na zawsze, nigdy...
Płaczę, bo ona płacze, pęka mi serce, bo i jej pękło. I nie ma znaczenia kogo kochała...
Kiedy zorientowałam się, że dla mojej starszej córki mężczyzna może być co najwyżej obiektem wizualnym? Nie wiem. Chyba kiedy była w ostatniej klasie gimnazjum. Próbowała umawiać się z chłopakami, chciała im się podobać. Nie trafiła na takiego, co mógłby być dla niej księciem z bajki, czy choćby Alladynem. Nawet bała się szukać takiego. Chyba nie wierzyła, że zasługuje na kogoś bardzo wyjątkowego, raczej rozglądała się takimi chłopcami których łatwo sobą zainteresować, bo tak jak ona są zakompleksieni, pogubieni.
Umówiła się na kilka randek. Pisała smsy, irytowała się, kiedy zbyt długo czekała na odpowiedź, czekała na kilka minut na skypie, czy na FB. Jak typowa nastolatka. Jednak nigdy nie widziałam w niej tego czegoś,co sprawiało, że wyglądała na zakochaną. Dopiero kiedy poznała Julkę...
Chociaż najpierw była pierwsza Julka. Chodziły do równorzędnych klas w gimnazjum. Obie outsiderki, obie zawsze trochę z boku, niby lubiane, ale jednak gdzieś tam pomijane. Obie nie akceptowane przez jedną z nauczycielek, obie jej nie znosiły. To wszystko stało się zaczątkiem ich przyjaźni.
W pewnym momencie zwróciłam uwagę, że Agnieszka przy Julce promienieje, oczekuje każdego spotkania, telefonu. Miałam wrażenie, że się zauroczyła. Tłumaczyłam sobie, że to taki etap, ja też przecież miałam kobiece fascynacje, przyjaźnie tak bliskie, że czasem nie wiedziałam czy jeszcze tylko lubię, czy już kocham.
No więc tłumaczyłam sobie, że to minie, że tak bywa i już. Zmartwiłam się kiedy między dziewczynami coś się nagle popsuło. Coraz częściej się kłóciły. Główną przyczyną było to, że wybrały inny styl życia, dorastania. Ale teraz myślę, że Julka się zorientowała, że podoba się Agnieszce i spanikowała. Nie chciała takiego układu, nie wiedziała jak z tego wybrnąć, poczuła się zagrożona... to są moje domysły. Ale kiedy wspominam tamte chwile, ostatnie ich dni w gimnazjum, tak to widzę.
Już wtedy przeczuwałam, że Agnieszka woli kobiety. Nie myślałam o tym tak otwarcie, ta myśl była jakby raczej w mojej podświadomości.
Potem natknęłam się na zapiski Agnieszki, pozostawiła je na biurku. Zaciekawiło mnie, że pisze, bo ani pisać, ani czytać nie lubi. Po chwili zorientowałam się, że to chyba fragment pamiętnika, czy jakiegoś osobistego notesu. W oko jednak wpadły mi już słowa, w których Agnieszka napisała, że jest lesbijką, że boi się mojej reakcji, reakcji innych bliskich.
Czy to był szok? I tak i nie... Tak bo wreszcie w pewien sposób dostałam potwierdzenie i nie bo przecież spodziewałam się tego.
Jakiś czas później Agnieszka sama nam powiedziała. Nam czy mnie ? Może mnie ? Nie pamiętam. Czy to miało już związek z drugą Julką, czy jeszcze nie? Też nie pamiętam. Chociaż raczej tak. Rozmowa była długa i bolesna. Pomyślałam wtedy " jeszcze i to "...
Agnieszka miała dziewczynę, była zakochana, szczęśliwa. Miała odwagę przyjść i powiedzieć o tym. Na pytanie, czy jest pewna swojej orientacji, odpowiedziała, że nie wie. Że jest szansa, że kiedyś zakocha się w chłopaku, bo ludzie zakochują się w ludziach, a nie w płci, ale że preferuje dziewczyny. I że teraz ma Julkę, to jak może myśleć o kimś innym...
Nie wiele mogłam powiedzieć. Rozumiem, toleruję, nie akceptuję... i jeszcze ile taka decyzja niesie ze sobą komplikacji w codziennym życiu, rodzinnym, zawodowym...że porywa się z motyką na słońce, że będzie jej i nam ciężko.
Okazało się, że znacznie trudniej być tolerancyjnym, kiedy coś dotyczy nas, bardzo blisko, osobiście, prywatnie, jeszcze ciężej kiedy dotyczy dzieci, które kochamy najbardziej na świecie.
Nie umiałam się cieszyć szczęściem własnego dziecka, a przecież była zakochana, pierwszy raz, tak prawdziwie, na poważnie...Inaczej wyobrażałam sobie ten czas, te dni kiedy będę jej towarzyszyć, choćby z boku, w odkrywaniu pierwszych motylków. Te roziskrzone oczy, rumieńce, szczęście, które ją opromieniało.Jakby ktoś owinął ją w poświatę. A ja nie umiałam się cieszyć.Nie umiałam się cieszyć szczęściem własnego dziecka, to straszne...Nie musiałam się martwić o wiele rzeczy o jakie bym się martwiła, gdyby Agnieszka wybrała chłopca, ale martwiłam się o tyle innych.
A teraz cierpię razem z nią i co zadziwiające cierpienie zawsze smakuje tak samo. Nie ma znaczenia czy porzucił ją chłopak, czy dziewczyna. Ma znaczenie, że moje dziecko czuje się skrzywdzone, że cierpi. Że utraciło pierwszą miłość i zaufanie. Że zostało odarte ze złudzeń. Że zrozumiało że nie ma na zawsze, nigdy...
Płaczę, bo ona płacze, pęka mi serce, bo i jej pękło. I nie ma znaczenia kogo kochała...
wtorek, 6 września 2016
Kiedy zamiast na usg muszę iść do galerii...
Zamiast na usg, wylądowałam w galerii, niestety tylko handlowej. Podobno najbardziej ekskluzywnej w stolicy. Nie wiem czy to pocieszające.
Może nazwa galeria dla centrum handlowego nie jest taka bezsensowna? W końcu obejrzałam wiele pięknych rzeczy, które spokojnie mogłyby być eksponatami w galerii sztuki. Znacznie więcej było takich co piękne tylko udawały, szczególnie z daleka. No, ale przecież na wystawie też nie same arcydzieła można zobaczyć.
Utknęłam tu na trzy godziny. Recepcjonistka centrum tym razem medycznego, na skierowaniu zapisała mi niewłaściwą porę badania.
Na początku byłam zdegustowana. Po pierwsze zwolniłam się z pracy, aby zdążyć na wcześniejszą godzinę. Po drugie co można robić trzy godziny w centrum handlowym, gdzie większość rzeczy kosztuje najmniej tyle co ¼ mojej pensji. Po trzecie, nie lubię tak bez celu chodzić po sklepach.
Po czwarte… po raz pierwszy od dawna miałam czas tylko dla siebie. Mogłam wejść do każdego sklepu, obejrzeć wszystko na czym miałam ochotę zawiesić wzrok. Nie musiałam brać pod uwagę nikogo ani niczego poza czasem.
Nie było sensu, aby zwiedzała ekskluzywne sklepy. Wybrałam te praktyczne i lubiane przeze mnie.
Najpierw do Tchibo. Chciałam zakupić naszej dwulatce przyklejaną na ścianę, tablicę magnetyczno – kredową. Widziałam taką w ich ofercie. Okazało się, że jest dostępna tylko w sprzedaży internetowej. Potem zajrzałam do popularnej drogerii. Od kilku tygodni planowałam zakup nowych cieni do oczu. Niestety żadne nie przypadły mi do gustu, ale za to korzystnie promowały się kosmetyki „Le Petit Marseillais „. Nie zaszalałam za bardzo w ilości, bo niedawno kupiłam kilka mydeł tej firmy. Mają całkiem fajne składy i delikatne zapachy i oszalałam właśnie na punkcie jednego z zapachów. To mieszanka masła shea, olejku araganowego i brązowego cukru. Bardzo rzadko zdarza się aby uwiodła mnie woń jakiegokolwiek kosmetyku. Zazwyczaj są one dla mnie nie do zniesienia. Kupiłam tylko jeden na próbę. Nie raz zdarzało się, że pierwsze wrażenie zapachowe było mylące.
Kilkanaście metrów dalej, był sklep konkurencji. Nie wiem dlaczego dopiero mijając go przypomniałam sobie, że powinnam kupić żel do mycia twarzy. Przecież chwilę temu byłam w drogerii… Przy półce z tymi specyfikami spędziłam dużo czasu. Lubię zmiany, firmy często proponują nowości, a zanim wybiorę kosmetyk muszę zapoznać się ze składem. Wybrałam i ruszyłam do kasy, a po drodze zaatakowały mnie wyprzedaże. Kusiły cyferkami , kolorami, wzorami. W efekcie w koszyku do żelu dołączyła piżamka dla Tosi za !!!!! 15 złotych, czapeczka z myszką w czerwonych szorcikach, za niecałe 10 zł i w podobnej cenie książeczka o przygodach małego królika. Wszystkie rzeczy świetnej jakości. Z lekko już wypchanym plecakiem ruszyłam na dalszy rekonesans.
Nie odpuściłam wizyty w „ Home & You „. To dziwny sklep. Połączenie tandety i bylejakości z doskonałym wykonaniem. Jestem zakochana w ich pościeli. Ciekawe wzornictwo, krótkie serie, doskonałe tkaniny. Wydają się niezniszczalne, odpowiednio prane i suszone nie wymagają nawet prasowania. Zakupione w tym sklepie koce, służą nam jako narzuty już ponad pięć lat, pierzemy je minimum raz w miesiącu. Myślę, że prędzej nam się znudzą zanim zużyją.
Wypatrzyłam dla Tosi ręcznik kąpielowy oczywiście z myszką Mickey ☺. Wielki i mięsisty , mam nadzieję, że będzie równie doskonały jak inne tekstylia tej marki.
W ręcznik owinęłam dwa kubki. Dokładnie takie jakich potrzebowałam. Pojemne, wykonane z grubej kamionki, ozdobione sylwetkami afrykańskich zwierząt. Żałuję, że były tylko dwa wzory: z zebrą i żyrafą. Kubeczki były w promocyjnych cenach i chętnie kupiłabym jeszcze dwa inne na przykład ze słoniem i z lwem.
Tak obkupiona znalazłam ławkę, aby rozsądnie zapakować zakupy.
Pomyślałam, że wydałam sporo pieniędzy na rzeczy potrzebne aczkolwiek nie niezbędne. Tym bardziej, że w naszym domowym budżecie od czasu do czasu widać dno. Z drugiej strony kupienie tych rzeczy sprawiło mi wiele radości, a ręcznik i dziecięce drobiazgi to zaległy prezent dla Tosi na drugie urodziny.
Spojrzałam na zegarek. Minęło dopiero półtorej godziny. Postanowiłam coś przekąsić. Zanim dojadę do domu będzie późny wieczór. Miałam ochotę na sushi, ale tańsza lunchowa pora już się skończyła. Unikam fast foodów, pseudo chińszczyzny. Na ryby i kebaba nie miałam ochoty. Ani na ciepłe kanapki. Oferta kurczyła się drastycznie, mimo, że część restauracyjna zajmuje pół imponującego piętra. W oko wpadł mi szyld „ Life motive „. Na tablicy reklamującej rozmaite smakołyki przeczytałam : „ Jesteśmy zdrowo zakręceni na punkcie świadomego jedzenia, ochrony środowiska, praw ludzi i zwierząt. Wiemy, jak to, co jemy wpływa na nasze zdrowie. „
Doskonała zachęta, ceny przystępne, dużo nowości do spróbowania. Zamówiłam zestaw „ mango i warzywa „ podany na kaszy quinoa. Na przygotowanie posiłku czekałam około 15 minut, ale warto było. Pyszne, pożywne, sycące a nie czułam się ociężała. Ostatnie czterdzieści minut postanowiłam przeznaczyć na kawę. Ominęłam wszystkie popularne kawowe sieciówki i usiadłam przy stolikach firmowanych nazwiskiem Grycana. Z doświadczenia wiem, że kawa tam jest smaczniejsza niż w popularnych koncernach kawowych i tańsza. Ciastka smaczne i cenowo konkurencyjne.
Cappuccino po doskonałym obiedzie smakowało cudownie. Niestety moje kubki smakowe jęknęły po spotkaniu z eklerką. Wybrałam to ciastko z zastępstwie mojego ulubionego pistacjowego. Ale bardzo się rozczarowałam. Spód lekko już wysuszony, bita śmietana jeszcze zjadliwa, ale już na pograniczu świeżości. Zjadłam, bez obrzydzenia ale i bez radości.
Może powinnam je zareklamować ? Czasem w takich sytuacjach brakuje mi asertywności. Nie było nieświeże, ale nie spełniało moich oczekiwań, bo nie było też idealnie świeże, ech…
Siedzę sobie i piszę, popijam cappuccino. Spoglądam na zegarek i okazuje się że 3 godziny zaraz miną. Podobno co się odwlecze to nie uciecze. Mam nadzieję, że zdążę na badanie…
ps. Zdążyłam na styk i nawet się nie zasapałam ☺
Bark obolały od trzech tygodni zapalił się, nabrał wody i próbuje zostać zwyrodnialcem.
Czekam na wizytę u lekarza, mam już komplet badań, a na razie doktor wykonujący badanie zaleca stałe przyjmowanie leków przeciwzapalnych ( na razie łykałam jak mnie bardzo bolało, a jak przechodziło to nie ). Proponuje też kilka zabiegów fizykoterapii, ale to już lekarz kierujący na badania zaleci. I zwolnienie, hmmmm, pomyślę o tym jutro…
ps. bis ☺ wpis przepisany z mało czytelnych zapisków na gorąco i uzupełniony po powrocie do domu. Przepisany w dniu następnym w pracy, w kolejnym dniu zredagowany również w pracy.
Dotyczy workowego sierpniowego dwudziestego trzeciego popołudnia .
Etykiety:
" Home & You ",
" Le Petit Marseilials ",
" Tchibo ",
bark,
drogeria,
Falc,
głód,
jadłospis,
jedzenie,
kosmetyki,
pisanie,
Pudło z bazgrołami,
usg,
zakupy,
żel do twarzy
piątek, 19 sierpnia 2016
BLW
Większość dorosłych ludzi ma wolność w wyborze posiłku. Czasem
ograniczają ich fundusze czy dostępność składników ale zazwyczaj mimo
ograniczeń nadal mają sporo możliwości.
Okazuje się, że wybór ma też bobas.
Od kilku lat pediatrzy, dietetycy, technolodzy żywienia i inni specjaliści zachwalają metodę karmienia dzieci, która została nazwana Baby Led Weaning. Spolszczona nawa to Bobas lubi wybór. No i bardzo medialny skrót BLW, który brzmi niemal jak zaklęcie.
Autorką tej „ innowacyjnej „ metody jest Brytyjka Gill Rapley . Położna i doradczyni laktacyjna, przez ponad 20 lat pracowała jako health visitor. Pełniła funkcję zastępczyni dyrektora UNICEF UK Baby Friendly Initiative. Teorię baby led weaning rozwinęła podczas studiów nad gotowością rozwojową niemowląt do jedzenia stałych pokarmów, które prowadziła w trakcie badań do pracy dyplomowej. Przez wiele lat zgłębiała tematykę żywienia niemowląt i rozwoju dzieci. Jest matką trójki dorosłych dzieci, z których podobno, każde usilnie starało się dać jej do zrozumienia, że nie potrzebują żadnej pomocy w nauce jedzenia.
Dlaczego BLW brzmi jak zaklęcie i dlaczego słowo innowacyjna pojawia się w tak zwanych psich uszkach?
Założenia są piękne. BLW to to metoda karmienia dzieci, wspomagająca stopniowe odstawianie dziecka od pokarmów mlecznych . Polega na ominięciu etapu papek i pozwoleniu dziecku na samodzielne jedzenie. To nasza pociecha ma decydować co, ile i jak chce jeść. O jej zaletach można przeczytać na milionach stron internetowych i kilku tysiącach stron książek. Trochę mniej jest wpisów poświęconych obawom mam, które nieufnie podchodzą do nowinek.
Kiedy dziecko umie stabilnie siedzieć, choćby z podparciem, możemy je posadzić w foteliku do karmienia, ugotować pierwszego kartofelka i brokuła, położyć na talerzyku lub bezpośrednio na blacie i pozwolić dziecku spróbować je zjeść. Wiadomo, że małe dziecko to co weźmie do ręki wkłada zaraz do buzi. Jest więc duża szansa, że posiłek też tam trafi. Przy okazji dziecko poznaje konsystencję, może rozgnieść warzywa w rączce, rozsmarować tam gdzie sięga, wyrzucić na ziemie słuchając jak pięknie robi „ plask „.
Na temat BLW można rozmawiać godzinami, są mamy które z tego sposobu karmienia uczyniły sobie misję życiową. Taki rodzaj posłannictwa. Wieszczenia dobrej nowiny. Mama, która karmi w tradycyjny sposób staje się automatycznie niedowiarkiem, którego trzeba nawrócić. Jest złą matką, bo nie pozwala dziecku obracać w słodkich rączkach warzywek, nie karmi się nadzieją, że bobas coś zje a jeszcze może przy okazji polubi to co zjadł.
Nie poddałam się fascynacji BLW. Powód jest prosty. Według mnie jest to zwykła manipulacja, na której
„ autorka „ tej metody zarobiła niezłe pieniądze, podobnie jak pan co wymyślił ADHD. Jednocześnie mam wrażenie, że ta metoda towarzyszyła mi już kiedy moja starsza córka zaczynała poznawać nowe smaki. Jest obecna i teraz kiedy młodsze dziecię poznaje coraz to inne potrawy, chociaż w nieco odmiennej formie, bo nie wyrzuciłam z jadłospisu moich dzieci tak zwanych papek.
Wszystko czego doświadcza malutki człowiek dzieje się za naszą przyczyną. To my rodzice jesteśmy kreatorami dziecięcych posiłków. Od nas zależy jakie potrawy i smaki pozna nasze dziecko.
Według mnie nie ma znaczenia czy dziecko jako pierwszy posiłek dostanie marchewkowo - ziemniakową brejkę czy ziemniaka i kawałki marchewki na talerzu. Za to ma znaczenie czy posiłek dla dziecka ugotujemy sami, z jakiej jakości warzyw. Jeżeli zdecydujemy się na karmienie gotowym daniem ze słoiczka, czy zadamy sobie trud i sprawdzimy co producent do tego słoiczka zapakował.
Dziecko nawet karmione papką ma szansę na swoje BLW. Kto powiedział, że nie może pogrzebać w miseczce z zupką? Zobaczyć, że jest mokra, gęsta lub rzadka, porowata w dotyku. Może rączkę upapraną zupką wsadzić do buzi, posmakować. Może nawet zobaczy czy zupka robi piękne” plask „ o podłogę. Z czasem zamiast papki dostanie kawałeczki jedzenia na talerzyk. Każde dziecko wcześniej czy później dostaje swoje BLW bo przecież do końca życia nie będzie jeść papek, w końcu dostanie do rączki większy kawałek czegoś do zjedzenia.
Rozsądni rodzice, którzy dbają o harmonijny rozwój swojego dziecka BLW stosują od zawsze. Pozwalają dotykać, smakować, czuć. Nie ważne czy na talerzu leży papka czy kawałek warzywa.
Chcą aby ich dziecko zjadło posiłek spokojnie, bez pośpiechu, w miłej atmosferze, estetycznie podany. Nie wybierają papki po to aby szybciej wlać ją dziecku do brzuszka.
Pani Gill Rapley okazała się doskonałą obserwatorką. Spisała doświadczenia tysięcy rodziców. Napisała o tym, co dla nich od wieków było naturalne. Dziecku należy pozwolić poznawać świat, również ten kulinarny. Dla tych, którym zależy, jest to oczywiste, pozostałym nie pomoże moda ani kult BLW, wkurzeni wepchną dziecku do buzi ziemniaki i brokuły, aby było szybciej, albo wyrzucą je do śmieci, zastępując mlekiem, bo wygodniej i jest pewność, że dziecko się najadło.
Gill Rapley zrobiła kawał dobrej roboty, bo zagonionym rodzicom przypomniała, że posiłek może być ciekawy, inspirujący, że jedzenie to nie wepchnięcie do małego brzuszka możliwie dużej ilości jedzenia w jak najkrótszym czasie. Napisała, że dzieci nie wolno zmuszać do zjadania takich porcji jakie nam wydają się właściwe, one są w stanie zakomunikować, że już się najadły, lub znudziły. To już mama i tata muszą nauczyć się rozróżniać i sprawić aby dziecko było zainteresowanie posiłkiem, aż się nasyci. Nie wiem dlaczego skupiła się tylko na posiłkach stałych, dlaczego zdetronizowała jedzenie w postaci papki. A może inaczej, jej argumenty nie przekonują mnie. Znalazła chwytliwą nazwę i prosty skrót. Pod wieloma względami bardzo dobrze, że ukazała się taka publikacja, bo zwróciła uwagę na pomijane aspekty karmienia dzieci. Przypomniała, że jedzenie, to nie tylko dostarczenie pokarmu. Tyle, że to nadal, nic nowego, to nie jest żadna odkrywcza metoda, tylko podsumowanie wieloletnich obserwacji rodziców, którzy mają szacunek do swoich dzieci.
BLW
Rozwój dziecka to nie tylko jedzenie. BLW powinno dotyczyć wszystkich dziedzin życia. Powinniśmy się wsłuchać w swoje dziecko, w jego potrzeby, upodobania. Jak lubi spać, co je niepokoi, co cieszy. Bobas lubi wybór nie tylko ten kulinarny.
Okazuje się, że wybór ma też bobas.
Od kilku lat pediatrzy, dietetycy, technolodzy żywienia i inni specjaliści zachwalają metodę karmienia dzieci, która została nazwana Baby Led Weaning. Spolszczona nawa to Bobas lubi wybór. No i bardzo medialny skrót BLW, który brzmi niemal jak zaklęcie.
Autorką tej „ innowacyjnej „ metody jest Brytyjka Gill Rapley . Położna i doradczyni laktacyjna, przez ponad 20 lat pracowała jako health visitor. Pełniła funkcję zastępczyni dyrektora UNICEF UK Baby Friendly Initiative. Teorię baby led weaning rozwinęła podczas studiów nad gotowością rozwojową niemowląt do jedzenia stałych pokarmów, które prowadziła w trakcie badań do pracy dyplomowej. Przez wiele lat zgłębiała tematykę żywienia niemowląt i rozwoju dzieci. Jest matką trójki dorosłych dzieci, z których podobno, każde usilnie starało się dać jej do zrozumienia, że nie potrzebują żadnej pomocy w nauce jedzenia.
Dlaczego BLW brzmi jak zaklęcie i dlaczego słowo innowacyjna pojawia się w tak zwanych psich uszkach?
Założenia są piękne. BLW to to metoda karmienia dzieci, wspomagająca stopniowe odstawianie dziecka od pokarmów mlecznych . Polega na ominięciu etapu papek i pozwoleniu dziecku na samodzielne jedzenie. To nasza pociecha ma decydować co, ile i jak chce jeść. O jej zaletach można przeczytać na milionach stron internetowych i kilku tysiącach stron książek. Trochę mniej jest wpisów poświęconych obawom mam, które nieufnie podchodzą do nowinek.
Kiedy dziecko umie stabilnie siedzieć, choćby z podparciem, możemy je posadzić w foteliku do karmienia, ugotować pierwszego kartofelka i brokuła, położyć na talerzyku lub bezpośrednio na blacie i pozwolić dziecku spróbować je zjeść. Wiadomo, że małe dziecko to co weźmie do ręki wkłada zaraz do buzi. Jest więc duża szansa, że posiłek też tam trafi. Przy okazji dziecko poznaje konsystencję, może rozgnieść warzywa w rączce, rozsmarować tam gdzie sięga, wyrzucić na ziemie słuchając jak pięknie robi „ plask „.
Na temat BLW można rozmawiać godzinami, są mamy które z tego sposobu karmienia uczyniły sobie misję życiową. Taki rodzaj posłannictwa. Wieszczenia dobrej nowiny. Mama, która karmi w tradycyjny sposób staje się automatycznie niedowiarkiem, którego trzeba nawrócić. Jest złą matką, bo nie pozwala dziecku obracać w słodkich rączkach warzywek, nie karmi się nadzieją, że bobas coś zje a jeszcze może przy okazji polubi to co zjadł.
Nie poddałam się fascynacji BLW. Powód jest prosty. Według mnie jest to zwykła manipulacja, na której
„ autorka „ tej metody zarobiła niezłe pieniądze, podobnie jak pan co wymyślił ADHD. Jednocześnie mam wrażenie, że ta metoda towarzyszyła mi już kiedy moja starsza córka zaczynała poznawać nowe smaki. Jest obecna i teraz kiedy młodsze dziecię poznaje coraz to inne potrawy, chociaż w nieco odmiennej formie, bo nie wyrzuciłam z jadłospisu moich dzieci tak zwanych papek.
Wszystko czego doświadcza malutki człowiek dzieje się za naszą przyczyną. To my rodzice jesteśmy kreatorami dziecięcych posiłków. Od nas zależy jakie potrawy i smaki pozna nasze dziecko.
Według mnie nie ma znaczenia czy dziecko jako pierwszy posiłek dostanie marchewkowo - ziemniakową brejkę czy ziemniaka i kawałki marchewki na talerzu. Za to ma znaczenie czy posiłek dla dziecka ugotujemy sami, z jakiej jakości warzyw. Jeżeli zdecydujemy się na karmienie gotowym daniem ze słoiczka, czy zadamy sobie trud i sprawdzimy co producent do tego słoiczka zapakował.
Dziecko nawet karmione papką ma szansę na swoje BLW. Kto powiedział, że nie może pogrzebać w miseczce z zupką? Zobaczyć, że jest mokra, gęsta lub rzadka, porowata w dotyku. Może rączkę upapraną zupką wsadzić do buzi, posmakować. Może nawet zobaczy czy zupka robi piękne” plask „ o podłogę. Z czasem zamiast papki dostanie kawałeczki jedzenia na talerzyk. Każde dziecko wcześniej czy później dostaje swoje BLW bo przecież do końca życia nie będzie jeść papek, w końcu dostanie do rączki większy kawałek czegoś do zjedzenia.
Rozsądni rodzice, którzy dbają o harmonijny rozwój swojego dziecka BLW stosują od zawsze. Pozwalają dotykać, smakować, czuć. Nie ważne czy na talerzu leży papka czy kawałek warzywa.
Chcą aby ich dziecko zjadło posiłek spokojnie, bez pośpiechu, w miłej atmosferze, estetycznie podany. Nie wybierają papki po to aby szybciej wlać ją dziecku do brzuszka.
Pani Gill Rapley okazała się doskonałą obserwatorką. Spisała doświadczenia tysięcy rodziców. Napisała o tym, co dla nich od wieków było naturalne. Dziecku należy pozwolić poznawać świat, również ten kulinarny. Dla tych, którym zależy, jest to oczywiste, pozostałym nie pomoże moda ani kult BLW, wkurzeni wepchną dziecku do buzi ziemniaki i brokuły, aby było szybciej, albo wyrzucą je do śmieci, zastępując mlekiem, bo wygodniej i jest pewność, że dziecko się najadło.
Gill Rapley zrobiła kawał dobrej roboty, bo zagonionym rodzicom przypomniała, że posiłek może być ciekawy, inspirujący, że jedzenie to nie wepchnięcie do małego brzuszka możliwie dużej ilości jedzenia w jak najkrótszym czasie. Napisała, że dzieci nie wolno zmuszać do zjadania takich porcji jakie nam wydają się właściwe, one są w stanie zakomunikować, że już się najadły, lub znudziły. To już mama i tata muszą nauczyć się rozróżniać i sprawić aby dziecko było zainteresowanie posiłkiem, aż się nasyci. Nie wiem dlaczego skupiła się tylko na posiłkach stałych, dlaczego zdetronizowała jedzenie w postaci papki. A może inaczej, jej argumenty nie przekonują mnie. Znalazła chwytliwą nazwę i prosty skrót. Pod wieloma względami bardzo dobrze, że ukazała się taka publikacja, bo zwróciła uwagę na pomijane aspekty karmienia dzieci. Przypomniała, że jedzenie, to nie tylko dostarczenie pokarmu. Tyle, że to nadal, nic nowego, to nie jest żadna odkrywcza metoda, tylko podsumowanie wieloletnich obserwacji rodziców, którzy mają szacunek do swoich dzieci.
BLW
Rozwój dziecka to nie tylko jedzenie. BLW powinno dotyczyć wszystkich dziedzin życia. Powinniśmy się wsłuchać w swoje dziecko, w jego potrzeby, upodobania. Jak lubi spać, co je niepokoi, co cieszy. Bobas lubi wybór nie tylko ten kulinarny.
piątek, 17 czerwca 2016
Wege...
O wegetarianizmie usłyszałam pod koniec szkoły podstawowej jeszcze wtedy ośmioklasowej, więc miałam wtedy mniej więcej trzynaście, może czternaście lat.Było to dla mnie puste słowo, kojarzące się raczej z przejściową modą. Znałam jego znaczenie i tyle. Pamiętam, że wegetarian w tamtych czasach traktowano trochę jak niegroźnych szaleńców.
Ogromnym zaskoczeniem dla mnie było, kiedy wegetarianką została moja przyjaciółka. Ma na imię Ewa, choć wszyscy nazywaliśmy ją Kasią. Minęło prawie trzydzieści lat i Ewa nadal nie je mięsa. Jest bardzo aktywną osobą. Ćwiczy, biega, pracuje, wychowuje trójkę dzieci :) jest szczupła, silna, zdrowa.
Wśród moich znajomych wegetarian jest też Marta, której tata jest weterynarzem i myśliwym, a ona sama nie je mięsa od wielu lat, podobnie jak jej mąż. Nie jadła mięsa nawet kiedy była w ciąży i urodziła dwójkę zdrowych dzieci. Trzyletni syn, który jak się łatwo domyślić nigdy nie jadł jeszcze żadnego mięsa, rozwija się doskonale :), maleńka, na razie, córeczka na pewno również pójdzie w ślady brata i rodziców.
Marta z rodziną robią wyjątek tylko dla ryb. Są one częstym elementem ich posiłków.
Mniej więcej pięć lat temu spotkałam Ewę i Tomka, którzy są weganami. Jeszcze kilka lat temu to pojęcie było mi obce, teraz sama chętnie sięgam po przepisy z wegańskiej kuchni.
Takich osób otacza mnie znacznie więcej, teraz coraz częściej ich dostrzegam.
Od dwóch lat myślę o wykluczeniu z jadłospisu naszej rodziny mięsa.
Ale czy to się uda ? Szef uwielbia mięso i młodsza córka też nieraz prosi o wędlinkę czy mięsko...
Dla mnie może niemal nie istnieć. Od czasu do czasu lubię delektować się hamon'em, chorizo, a nawet naszą polską dobrą szynką. Ale dla mnie to raczej smaczki, na co dzień jem mięso raczej z przyzwyczajenia i braku innych pomysłów. Wegetariański obiad łatwiej przygotować, pomysłów na wege śniadanie brak, tym bardziej na takie, które mogę zabrać do pracy.
Inny problem, to nie wiem jak to zrobić, jak zbilansować dietę? Jak zastąpić, czym i w jakich ilościach to co do tej pory mój organizm dostawał z padliny... Jak nie skrzywdzić dwuletniego dziecka nieumiejętnie wprowadzaną zmianą w jadłospisie.
Argumenty za? oczywiste...
- na świecie jest nadprodukcja żywności w tym mięsa... właściciele wielkich gospodarstw, farm są odpowiedzialni za wyniszczenie terenów zielonych, za wyrzucanie ogromnych ilości resztek ze zwierząt, których nie dało się już do niczego zmielić w związku z tym za postępującą biodegradację terenu., to bardzo skrótowo
- przykra jest świadomość, że zwierzę ginie abym ja mogła napchać brzuch.. Że zwierzęcym matkom odbiera się dzieci, których mięso jest najbardziej wartościowe i przy okazji pozyskuje mleko, które normalnie piłby osesek...
- wszyscy moi znajomi wegetarianie, weganie są zdrowsi, szczuplejsi.
- coraz więcej sportowców również wyczynowców i tzw. " ultrasów " przechodzi na diety wegańskie, uważając je za bardziej korzystne i zdrowsze
W zasadzie mogłabym na ten temat zapisać jeszcze kilka stron, ale znalazłam w artykule autorstwa Marka Wilhelm " Pięć powodów dla których warto zostać wegetarianinem " na portalu Wegetariański.pl wszystko co można powiedzieć na ten temat na początek. Artykuł bardzo polecam
http://www.wegetarianski.pl/podstrona/powody.php
Nie wiem czy mięso wyleci całkowicie z naszego jadłospisu. Może zostanie w charakterze smaczka ? urozmaicenia ? Teraz nie jemy go dużo, ale zdecydowanie chcę jeszcze mniej i mniej...
Teraz przede mną godziny przekopywania internetu w poszukiwaniu rad jak to zrobić mądrze :)
Ogromnym zaskoczeniem dla mnie było, kiedy wegetarianką została moja przyjaciółka. Ma na imię Ewa, choć wszyscy nazywaliśmy ją Kasią. Minęło prawie trzydzieści lat i Ewa nadal nie je mięsa. Jest bardzo aktywną osobą. Ćwiczy, biega, pracuje, wychowuje trójkę dzieci :) jest szczupła, silna, zdrowa.
Wśród moich znajomych wegetarian jest też Marta, której tata jest weterynarzem i myśliwym, a ona sama nie je mięsa od wielu lat, podobnie jak jej mąż. Nie jadła mięsa nawet kiedy była w ciąży i urodziła dwójkę zdrowych dzieci. Trzyletni syn, który jak się łatwo domyślić nigdy nie jadł jeszcze żadnego mięsa, rozwija się doskonale :), maleńka, na razie, córeczka na pewno również pójdzie w ślady brata i rodziców.
Marta z rodziną robią wyjątek tylko dla ryb. Są one częstym elementem ich posiłków.
Mniej więcej pięć lat temu spotkałam Ewę i Tomka, którzy są weganami. Jeszcze kilka lat temu to pojęcie było mi obce, teraz sama chętnie sięgam po przepisy z wegańskiej kuchni.
Takich osób otacza mnie znacznie więcej, teraz coraz częściej ich dostrzegam.
Od dwóch lat myślę o wykluczeniu z jadłospisu naszej rodziny mięsa.
Ale czy to się uda ? Szef uwielbia mięso i młodsza córka też nieraz prosi o wędlinkę czy mięsko...
Dla mnie może niemal nie istnieć. Od czasu do czasu lubię delektować się hamon'em, chorizo, a nawet naszą polską dobrą szynką. Ale dla mnie to raczej smaczki, na co dzień jem mięso raczej z przyzwyczajenia i braku innych pomysłów. Wegetariański obiad łatwiej przygotować, pomysłów na wege śniadanie brak, tym bardziej na takie, które mogę zabrać do pracy.
Inny problem, to nie wiem jak to zrobić, jak zbilansować dietę? Jak zastąpić, czym i w jakich ilościach to co do tej pory mój organizm dostawał z padliny... Jak nie skrzywdzić dwuletniego dziecka nieumiejętnie wprowadzaną zmianą w jadłospisie.
Argumenty za? oczywiste...
- na świecie jest nadprodukcja żywności w tym mięsa... właściciele wielkich gospodarstw, farm są odpowiedzialni za wyniszczenie terenów zielonych, za wyrzucanie ogromnych ilości resztek ze zwierząt, których nie dało się już do niczego zmielić w związku z tym za postępującą biodegradację terenu., to bardzo skrótowo
- przykra jest świadomość, że zwierzę ginie abym ja mogła napchać brzuch.. Że zwierzęcym matkom odbiera się dzieci, których mięso jest najbardziej wartościowe i przy okazji pozyskuje mleko, które normalnie piłby osesek...
- wszyscy moi znajomi wegetarianie, weganie są zdrowsi, szczuplejsi.
- coraz więcej sportowców również wyczynowców i tzw. " ultrasów " przechodzi na diety wegańskie, uważając je za bardziej korzystne i zdrowsze
W zasadzie mogłabym na ten temat zapisać jeszcze kilka stron, ale znalazłam w artykule autorstwa Marka Wilhelm " Pięć powodów dla których warto zostać wegetarianinem " na portalu Wegetariański.pl wszystko co można powiedzieć na ten temat na początek. Artykuł bardzo polecam
http://www.wegetarianski.pl/podstrona/powody.php
Nie wiem czy mięso wyleci całkowicie z naszego jadłospisu. Może zostanie w charakterze smaczka ? urozmaicenia ? Teraz nie jemy go dużo, ale zdecydowanie chcę jeszcze mniej i mniej...
Teraz przede mną godziny przekopywania internetu w poszukiwaniu rad jak to zrobić mądrze :)
środa, 9 marca 2016
Subiektywnie i skrótowo o jedzeniu...
Takie obrazy często spotykałam w lekturach szkolnych, tekstach źródłowych w podręczniku i niejednej powieści jaka mi wpadła w ręce. Oczywiście dotyczyły najczęściej czasów między szesnastym a dziewiętnastym wiekiem. Odzwierciedlały zwyczaje żywieniowe tylko garstki społeczeństwa, jego najbogatszych przedstawicieli. Reszta ludzi nie mogła nawet marzyć o wyszukanych jadłospisach, jedli to co wyrosło w okolicy lub na własnym polu, sporadycznie mięso upolowanego zwierza.
Do dziś pokutuje pogląd o codziennym obżarstwie w tamtych czasach, ale jest to mit mający niewiele wspólnego z prawdą i wynikający raczej z zachwytu nad jadłospisami naszych przodków. Pochłaniając oczami opisy wspaniałych potraw zapominamy najczęściej, że większość z nich dotyczy uczt wydawanych z powodu specjalnych okazji. Jedzono obficie w karnawale, na weselach, stypach, zjazdach rodzinnych. Wielkie uczty wydawano z powodu przybycia obcego poselstwa, znamienitych gości, wydarzeń, które były istotne dla polityki kraju.
Wiele obecnych badań wykazuje, że codzienny jadłospis sprzed kilkuset lat był zupełnie zwyczajny, nawet dość zamożne domy podawały potrawy mięsne na obiad głównie w niedzielę. Bardzo popularne były ryby. W dni powszednie jadano kasze, kluski, ziemniaki z sosami, kapustę, wypieki, czasem drób. W zamożniejszych domach podawano wędliny obok serów i jaj na śniadania i wieczerze. Ci, których było na to stać jadali do syta, a nawet więcej, również w poście, który nakładał ograniczenia co do rodzaju potraw a nie ich ilości.
Dziewiętnasty i dwudziesty wiek, to czasy największych i najokrutniejszych wojen. Rozwój techniki i wielu gałęzi nauki sprawił, że machina zabijania ruszyła z całą mocą. Wyniszczone działaniami wojennymi i klęskami urodzaju jak również fatalną polityką wewnętrzną kraje stawiały swoich obywateli w obliczu śmierci głodowej. Na przykład w latach 1921–1947 wskutek trzech klęsk głodu na Ukrainie zmarło około 10 milionów ludzi. Były wsie, na których zjedzono wszystkie zwierzęta, również gryzonie, robaki itp... W sposób " tajemniczy " ginęły dzieci...
Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że kiedy po drugiej wojnie światowej można było przypuszczać, że pokój zapanuje na dłużej, ludzie najbardziej marzyli o tym żeby nigdy więcej nie czuć głodu. Wszystkie szkody w organizmie jakie poczyniły wojny, epidemie, ubóstwo najłatwiej i najszybciej było wyrównać posiłkami wysokokalorycznymi i wysokobiałkowymi. Mięso zatem stało się podstawą posiłków i było uważane za najistotniejszy ich składnik, jako źródło białka. Do tego ziemniaki lub kasze czy kluski aby zapchać brzuch i dostarczyć węglowodanów. Warzywa i owoce uznawano za mniej potrzebne. Nie mogły w tamtym czasie wystarczyć wygłodzonym ludziom. Panowała też fantastyczna moda na picie tranu, który dostarczał organizmowi tak potrzebnych witamin i kwasów tłuszczowych.
To właśnie wtedy ruszyła masowa produkcja mięsa, wspomagana antybiotykami i hormonami. Podaż zaczęła przekraczać popyt.
Do dziś w wielu domach pokutuje kult mięsa. Słowa, które pamiętam z dzieciństwa, kierowane głównie do dzieci : " zjedz mięso i kartofle, warzywa możesz zostawić "...
Nikt nie pamięta już jaka była przyczyna konieczności wprowadzenia takiego sposobu odżywiania i stał on się normą. Tylko że w dzisiejszym świecie względnego dobrobytu i zmiany stylu życia taki jadłospis przynosi nam więcej szkody niż pożytku. Coraz mniej ludzi pracuje fizycznie, są wspomagani przez rozmaite maszyny, urządzenia... Nie mamy potrzeby odbudowywania wyczerpanego, wyniszczonego organizmu. A więc zapotrzebowanie na kalorie i rodzaj pokarmu jest zupełnie inne.
Stąd bardzo cieszy opracowanie nowej piramidy żywieniowej i rozmaite akcje promujące zupełnie inny styl żywienia, dopasowany do potrzeb współczesnego człowieka.
wtorek, 8 marca 2016
Efekt " scenariusza "
Długo się zbierałam, aby napisać te kilka słów. Czas mi płynie między palcami.
Jak wspomniałam wcześniej, zaskoczyła mnie bardzo pozytywna i entuzjastyczna reakcja na moją pierwszą scenariuszową próbkę.
Bardzo miło wspominam dzień, w którym zostałam zaproszona do uczestnictwa w konferencji organizowanej w szkole córki starszej. Była ona związana z obchodami dni wegetarianizmu, weganizmu, zdrowego stylu życia. Poproszono mnie o kilka słów dotyczących inspiracji dla scenariusza.Uścisnęłam też dłonie debiutującym aktorom.
Zostałam poczęstowana smakołykami przygotowanymi na ten dzień przez uczniów szkoły. Po raz pierwszy jadłam tartę z buraka i piłam buraczane soki z dodatkami innych warzyw. Wszystko było pyszne.
Później smakołykami mogli się częstować wszyscy. Przykro było patrzeć jak młodzież, wcześniej deklarująca głód prowadzący niemal do omdlenia, nie chciała nawet patrzeć na podane wegetariańskie przysmaki. Bez próbowania skazali dania na zapomnienie, a szkoda.
Oczywiście jedną z atrakcji konferencji był pokaz filmiku, który nagrała młodzież wg scenariusza. To, że filmik ten w ogóle powstał było nie lada wyczynem.
Na początku aktorzy mieli się udać do jakiejś pizzerii, ale okazało się, że może być kłopot ze zdobyciem zgody kierownika lokalu na nagrywanie.
Przenieśli się zatem do szkolnej restauracji, ale zostali wyproszeni pod pretekstem dezorganizacji pracy w lokalu.
Ostatecznie wylądowali w sali do ping ponga.
Po obiecanej w szkole kamerze została tylko zapomniana obietnica. Filmik został nagrany pożyczonym od kolegi aparatem z funkcją nagrywania. W związku z tym jakość i nagłośnienie nie są najlepsze, tym bardziej, że w niemal pustej sali powstawało naturalne echo.
Kiedy już wydawało się, że to koniec kłopotów, okazało się, że szkolny sprzęt nie jest w stanie odczytać filmu zapisanego w innym formacie. Tu należą się słowa uznania dla mojej córki, która po kilku godzinach pracy, tak przekonwertowała filmik, że można go obejrzeć chyba w każdym formacie.
Jakość nagrania nie powala na kolana, aktorzy bardzo stremowani, ale wyszło fajnie. No i jak to się mówi, pierwsze koty za płoty.
Z próżności pochwaliłam się też scenariuszem na FB. :) tam też złożyłam podziękowania aktorom, którzy wcielili się w rolę bohaterów mojego scenariusza.
Kilka osób mi pogratulowało. Największym zaskoczeniem była reakcja mojego znajomego z Wrocławia - Sławka.
Nie wiem czemu, ale tematyka scenariusza bardzo go zafrapowała. Zadzwonił do mnie nawet, mimo, że telefonicznie rozmawiamy niezwykle rzadko. Próbował dowiedzieć się czegoś bliższego na temat tekstu, który napisałam i był zaniepokojony czy nie jest on przypadkiem próbą propagandy.
Tonem nieznoszącym sprzeciwu oświadczył, że nie mam prawa promować wegetarianizmu a tym bardziej weganizmu, bo nie ma żadnego uzasadnienia dla wyboru takiego sposobu odżywiania.
Najbardziej zaskoczyła mnie gwałtowność reakcji i słowa " nie masz prawa ".
No cóż, w świecie wolnym , demokratycznym wolno mi mówić i pisać co tylko ślina mi na język przyniesie o ile nie łamie prawa danego państwa i nie propaguję idei uznanych za zbrodnicze, szkodliwe.
O ile zatem nie namawiam do fanatyzmu, totalitaryzmu, satanizmu itd... wolno mi promować każdą ideę i każdemu wolno się z moją racją zgodzić lub nie.
Myślę, że następny wpis będzie o mięsie, wege itp...
Jak wspomniałam wcześniej, zaskoczyła mnie bardzo pozytywna i entuzjastyczna reakcja na moją pierwszą scenariuszową próbkę.
Bardzo miło wspominam dzień, w którym zostałam zaproszona do uczestnictwa w konferencji organizowanej w szkole córki starszej. Była ona związana z obchodami dni wegetarianizmu, weganizmu, zdrowego stylu życia. Poproszono mnie o kilka słów dotyczących inspiracji dla scenariusza.Uścisnęłam też dłonie debiutującym aktorom.
Zostałam poczęstowana smakołykami przygotowanymi na ten dzień przez uczniów szkoły. Po raz pierwszy jadłam tartę z buraka i piłam buraczane soki z dodatkami innych warzyw. Wszystko było pyszne.
Później smakołykami mogli się częstować wszyscy. Przykro było patrzeć jak młodzież, wcześniej deklarująca głód prowadzący niemal do omdlenia, nie chciała nawet patrzeć na podane wegetariańskie przysmaki. Bez próbowania skazali dania na zapomnienie, a szkoda.
Oczywiście jedną z atrakcji konferencji był pokaz filmiku, który nagrała młodzież wg scenariusza. To, że filmik ten w ogóle powstał było nie lada wyczynem.
Na początku aktorzy mieli się udać do jakiejś pizzerii, ale okazało się, że może być kłopot ze zdobyciem zgody kierownika lokalu na nagrywanie.
Przenieśli się zatem do szkolnej restauracji, ale zostali wyproszeni pod pretekstem dezorganizacji pracy w lokalu.
Ostatecznie wylądowali w sali do ping ponga.
Po obiecanej w szkole kamerze została tylko zapomniana obietnica. Filmik został nagrany pożyczonym od kolegi aparatem z funkcją nagrywania. W związku z tym jakość i nagłośnienie nie są najlepsze, tym bardziej, że w niemal pustej sali powstawało naturalne echo.
Kiedy już wydawało się, że to koniec kłopotów, okazało się, że szkolny sprzęt nie jest w stanie odczytać filmu zapisanego w innym formacie. Tu należą się słowa uznania dla mojej córki, która po kilku godzinach pracy, tak przekonwertowała filmik, że można go obejrzeć chyba w każdym formacie.
Jakość nagrania nie powala na kolana, aktorzy bardzo stremowani, ale wyszło fajnie. No i jak to się mówi, pierwsze koty za płoty.
Z próżności pochwaliłam się też scenariuszem na FB. :) tam też złożyłam podziękowania aktorom, którzy wcielili się w rolę bohaterów mojego scenariusza.
Kilka osób mi pogratulowało. Największym zaskoczeniem była reakcja mojego znajomego z Wrocławia - Sławka.
Nie wiem czemu, ale tematyka scenariusza bardzo go zafrapowała. Zadzwonił do mnie nawet, mimo, że telefonicznie rozmawiamy niezwykle rzadko. Próbował dowiedzieć się czegoś bliższego na temat tekstu, który napisałam i był zaniepokojony czy nie jest on przypadkiem próbą propagandy.
Tonem nieznoszącym sprzeciwu oświadczył, że nie mam prawa promować wegetarianizmu a tym bardziej weganizmu, bo nie ma żadnego uzasadnienia dla wyboru takiego sposobu odżywiania.
Najbardziej zaskoczyła mnie gwałtowność reakcji i słowa " nie masz prawa ".
No cóż, w świecie wolnym , demokratycznym wolno mi mówić i pisać co tylko ślina mi na język przyniesie o ile nie łamie prawa danego państwa i nie propaguję idei uznanych za zbrodnicze, szkodliwe.
O ile zatem nie namawiam do fanatyzmu, totalitaryzmu, satanizmu itd... wolno mi promować każdą ideę i każdemu wolno się z moją racją zgodzić lub nie.
Myślę, że następny wpis będzie o mięsie, wege itp...
piątek, 8 stycznia 2016
Jak pisałam " scenariusz "
Moja przyszła mistrzyni cukiernictwa, czyli córka starsza wpadła do domu podekscytowana i już od progu wykrzykiwała coś o scenariuszach, filmach i o tym, że ja mam mieć w tym jakiś udział.
Stałam przy kuchence pochłonięta smażeniem naleśników. Starałam się nie oparzyć malutkiej oraz psuki plątającej się między nami, nie potknąć o rozsypane korki i kuchenne drobiazgi, które nasze najmłodsze cudo beztrosko porozkładało między kuchennym oknem a wyjściem na przedpokój.
Paplanina starszej, stukot, który z zapamiętaniem czyniła młodsza, zlały się w kakofonię i przestałam słyszeć nawet własne myśli.
Odłożyłam łyżkę z kolejna porcją ciasta naleśnikowego, wyłączyłam gaz, zabrałam młodszej łyżkę i pokrywkę za pomocą, których czyniła słodki dla jej uszu hałas.
Psuki nie udało mi się pozbyć, oczekiwała, że może jednak coś mi spadnie z blatu lub z patelni.
Poprosiłam starszą córcię o powtórzenie i starałam się zrozumieć co do mnie mówi.
Okazało się, że jej wychowawczyni zapytała, czyja mama pomagała im w poprzedniej szkole w pisaniu wypracowań. Ważne też było aby taki delikwent dostał odpowiednio wysoką ocenę za pracę mamy. Oczywiście moja córka potwierdziła mój udział w takim właśnie niecnym procederze, zakończonym wysoce zadowalającą oceną i w związku z tym zostałam wybrana na ochotnika do napisania scenariusza, w którym podejmę tematy weganizmu, wegetarianizmu, spożywania alkoholu i używek przez młodzież… A wszystko to miało się zmieścić w sześciu minutach filmu nakręconego na podstawie mojej pisaniny.
Poczułam się doceniona a jednocześnie wkręcona w coś, co zdawało się mnie przerastać.
Pomyślałam, że jednak zrezygnuję z możliwości prezentacji moich zdolności literackich na forum szkoły. Tym bardziej, że były to tematy, o których mądre ( ale nie tylko ) głowy rozmawiają od wielu lat. Zawsze mam wrażenie, że rozmowy te mają służyć obronie własnego zdania za wszelką cenę jako jedynie właściwe a nie poznaniu kontrargumentów i konstruktywnej dyskusji.
Starsza po tym radosnym wstępie zaszyła się w swoim pokoju, młodsza wróciła do poznawania natury dźwięków a psuka tęsknie popatrywała na gotowe już naleśniki.
Włączyłam gaz, nabrałam kolejną porcję ciasta naleśnikowego i wylałam je na patelnię. W tym czasie zastanawiałam się jak połączyć tak trudne i różne tematy w sześciominutowej wypowiedzi.
Dodatkowym utrudnieniem było to, że nie ma być to przedstawienie mojego zdania na jakiś temat. Miałam tylko przedstawić zagadnienia, bez emocjonalnego obciążenia autorskiego.
Nie wiedziałam nawet iloma „ aktorami „ dysponuję…
Pomyślałam, że jedynym wyjściem jest wplecenie tematów w swobodną dyskusje nastolatków, którzy spotykają się aby pogadać o swoich sprawach.
Wymyśliłam sobie pizzernię, czterech aktorów.
O czym może rozmawiać grupka bardzo młodych ludzi, którzy spotykają się po dłuższym czasie?
Pewnie o innych rówieśnikach, kto z kim i dlaczego, kto podpadł w budzie no i o imprezach… Na imprezie jest jedzenie, dlaczego nie miało by być wegetariańskie?
Tak narodził się pomysł na scenariusz.
Kilku znajomych spotyka się w pizzerii, żeby pogadać. Jeden z uczestników spotkania opowiada o imprezie, którą zorganizował Rudy Maks. Rodzice Maksa to zamożni posiadacze luksusowej willi z salonem przeznaczonym do urządzania przyjęć wyposażonym w najnowsze cuda do odtwarzania muzyki i generowania efektów specjalnych. Młodzież bawi się przy dobrej muzyce zajadając się wegetariańskimi przysmakami, bo rodzice Rudego od lat są właśnie wegetarianami.
Oczywiście jak jest impreza zazwyczaj pojawia się alkohol, papierosy, skręty…
W ten sposób udało mi się połączyć zupełnie oderwane od siebie tematy.
Powstał tekst więc poprosiłam o konsultację cenzorkę, czyli moje starsze dziecie. Dziecie orzekło:
„ tekst jest fajny, ale my tak do siebie się nie zwracamy „ . Przejrzałam jeszcze raz pisaninę i hmmm, faktycznie. Włożyłam w usta moich bohaterów zwroty grzecznościowe, jaki raczej posługują się osoby, którym zależy na byciu poprawnym i grzecznym. A więc jakieś witajcie, proszę siadajcie i takie tam. I to było najtrudniejsze. Jak pisać żeby brzmiało to jak rozmowa nastolatków ? Z pomocą córki poprawiłam tekst. Nie do końca byłam zadowolona, nigdy wcześniej nie pisałam dialogów, nie słucham na co dzień rozmów " małolatów ". Zależało mi na większej swobodzie, ale pierwsze koty za płoty.
Ja bym nazwała moją pisaninę szkicem scenki rodzajowej, zapisem pomysłu, ale w szkole został obwołany scenariuszem. Spotkał się z wyjątkowym przyjęciem, bardzo entuzjastycznym, co mnie zaskoczyło. Spodziewałam się raczej mozolnego wprowadzania poprawek.
Pani pedagog odpowiedzialna za projekt dokonała niewielkich korekt. Zwiększyła liczbę aktorów i w związku z tym inaczej podzieliła tekst. Chodziło o to aby dzieciaki miały mniej tekstu do zapamiętania i aby wciągnąć w zabawę więcej osób. Ta zmiana nie miała dla mnie wielkiego znaczenia.
Dwie kolejne trochę mnie zdziwiły.
Rudy Maks został Maksem. Okazało się, że użycie słowa „ rudy „ może być uznane za ośmieszające, wytykające pewne cechy wyglądu, które nie zawsze spotykają się z akceptacją większości ludzi. Argument dla mnie niezrozumiały.
Ostatnią zmianą dokonaną przez nauczycielkę było usunięcie zdania, w którym narrator wypija drinka, o którym do tej pory mógł tylko słyszeć. Drink był skomponowany z drogich alkoholi, zazwyczaj niedostępnych dla nastolatka. Wyszłam z założenia, że większość młodych osób nie oparła by się takiej pokusie. Ale chciałam pokazać też, że młody człowiek potrafi podejmować rozsądne decyzje i po spróbowaniu jednego koktajlu, rezygnuje z dalszego picia alkoholu. Chce bawić się a nie zataczać i bełkotać przez resztę imprezy. Według mnie istotne jest aby młodzież zdawała sobie sprawę, że alkohol nie jest złem samym w sobie. Ważna jest umiejętność odmawiania i podejmowania wyborów.
Jednocześnie opis nastolatków, które piły alkohol bez umiaru został przyjęty bez sprzeciwu. Domyślam się, że miał być przestrogą ?
...
Cztery osoby spotykają się w pizzerii, kawiarni….
Jeden chłopak siedzi już przy stoliku i na widok wchodzących pozostałych wstaje i wita się z resztą przybyłych.
chłopak 1 – Cześć. Hej, Zamówiłem już wszystko jak się umawialiśmy.
pozostałe osoby
odpowiadają na powitanieJeden chłopak siedzi już przy stoliku i na widok wchodzących pozostałych wstaje i wita się z resztą przybyłych.
chłopak 1 – Cześć. Hej, Zamówiłem już wszystko jak się umawialiśmy.
Młodzież siada przy stolikach, w międzyczasie pojawia się kelner. Podaje do stołu zamówione rzeczy.
Chłopak 2 – Co tam? jak tam w nowych szkołach? U mnie spoko.
Dziewczyna 1 – u nas też nie jest źle
Dziewczyna 2 – straszyli, że będzie gorzej. Ej ( do chłopaka 2 ) podobno byłeś na imprezie u Rudego
Maksa? Słyszałam, że jego rodzice mają niezłą chatę…
Chłopak 2 – byłem w ten weekend, sporo ludzi zaprosił, dom na wypasie
Dziewczyna1 – to prawda, że Maks i jego starzy są wegetarianami?
Chłopak 2 – tak. Dlatego do jedzenia było mnóstwo sałatek, wege pizza, ciasteczka zbożowe, koktajle owocowe, soki i takie tam. Nudno było, bo wszyscy siedzieli i gadali tylko o tym wegetarianizmie, temat nawet spoko, ale ile można o tym samym
Dziewczyna 2 – mnie się to podoba, nie mordujesz zwierząt..
Dziewczyna 1 – dokładnie i teraz hoduje się zwierzęta na wielkich farmach, bardziej to przypomina produkcję przemysłową, masową. Dostają hormony, odżywki a nawet antybiotyki , potem to wszystko zostaje w ich mięsie a my to zjadamy. Wegetarianizm to dobra idea
Chłopak 2 – może zamiast rezygnować z mięsa, można by jeść zwierzęta hodowane w sposób zrównoważony i ekologiczny ?
Chłopak 1 – no tak, ale wymaga to rezygnacji z budowania ogromnych farm i prowadzenia małych gospodarstw rolnych, na potrzeby własne i najbliższych gospodarstw, myślisz, ze wielkie koncerny tak sobie odpuszczą ?
Na tej imprezie była tez para wegan, to dopiero niesamowite. Rudy i jego rodzice nie jedzą mięsa ale jedzą ryby, a weganie tylko to co pochodzi od roślin.
Dziewczyna 2 – czytałam kiedyś o tym, jajko ma w sobie zarodek kurczaka, mleko jest odbierane cielakom, a one same są zabijane, bo ludzie uważają, że cielęcina jest bardzo zdrowa… więc weganie starają się aby żadne żywe ,świadome stworzenie nie ucierpiało, robią napoje przypominające mleko z orzechów, soi, ryżu. Mają dużą wiedzę o roślinach i wykorzystują w diecie takie, o których większość z nas nawet nie słyszała. W ogóle to chyba nie łatwe, tak sobie wymyślić posiłki, żeby zastąpiły białka zwierzęce
Dziewczyna 1 – pogadamy jeszcze o tym, a teraz opowiadaj dalej jak było na imprezie? Muza fajna ? Mówiłeś że Maks zaprosił sporo osób…
Chłopak 2 – dopiero po godzinie ktoś podkręcił sprzęt i impra zaczęła się rozkręcać, Rudy ma świetny sprzęt, niesamowite głośniki , stroboskop, reflektory i lampy, urządzenie, które wytwarza dym. Większość zaczęła tańczyć i było naprawdę fantastycznie
Dziewczyna2 – brzmi super…świetna muza, sprzęt, dużo miejsca, pyszne żarcie, fajnie by było wbić na taką domówkę
Chłopak 2 – sporo osób przyniosło alkohol, każdy co innego, co kto lubi, ale głównie piwo, bo najtańsze…
Chłopak 1 – Maksowi to nie przeszkadzało ? On podobno nie pije?
Chłopak2 – no fakt nie pije zbyt wiele, ale… pali
Dziewczyna 1 – Rudy pali? No weź , taki sportowiec ?
Chłopak2 – nie na co dzień, jak się okazało na imprezach lubi sobie zadymić, ale raczej nie tytoń
Dziewczyna2 – naprawdę? Zioło skombinował ? to ja już sobie wyobrażam to ujarane towarzystwo… w końcu nie każdy ma to to kasę, więc amatorów pewnie było wielu
Chłopak2 – sporo osób miało ochotę na skręta, na szczęście, dla większości to był taki jednorazowy wygłup, większość z nich nigdy nie paliła trawy, więc mam nadzieję, że spróbowali i na tym skończą.
Dziewczyna1 – kusi, znajomi często o tym gadają, chwalą się, ze jarali skręta i jakie mieli potem akcje… to potem prawie każdy chce zapalić, a okazuje się, że większość tych opowieści to ściema, przecież głupio powiedzieć, że się zapaliło i siedziało z głupim uśmiechem, to trzeba jakąś bajkę dorobić. Najlepiej nie próbować, łatwo się uzależnić, a jeszcze łatwiej od alkoholu, a skutki znacznie gorsze
Chłopak2 – po alko było dużo gorzej, najpierw mieli ze mnie bekę, bo nie chciałem pić, spróbowałem tylko jednego drinka – Manhatan się nazywał, Maks akurat robił, bardzo smaczny ale mocny, więc sobie odpuściłem dalsze eksperymenty, ale reszta wyszła z założenia, ze skoro jest taki wybór a i Rudy coś od starych z barku podwędził to trzeba korzystać…
Chłopak1 – dlaczego mieli z Ciebie bekę, po tym jednym drinku tak Cię zmuliło?
Chłopak2 – co ty, bo więcej już nie chciałem pić, nabijali się że pewnie tatuś po mnie przyjedzie a mamusia zaraz będzie sprawdzać czy synuś pił i palił. Ktoś wrzasnął, że jestem sztywniakiem i żebym się napił i wyluzował. Bo podobno o wewnętrznym luzie i dobrej zabawie świadczy ilość wypitego alkoholu, najgorzej mieli Ci co palili i pili, pierwsi lecieli do łazienki.
Chłopak1 – wyobrażam sobie, pewnie zrobili tam niezły syf…
Dziewczyna2- słyszałam , że po imprezie Rudy miał sporo sprzątania i w sumie głównie na niego to spadło, bo reszta towarzystwa albo się zmyła albo nie była w stanie mu pomóc, leżeli podobno do 14 gdzie kto padł , dobrze chociaż, ze rodzice Maksa wrócili wieczorem i nie musieli tego oglądać
Dziewczyna1 – a może byłoby lepiej, gdyby zostali w domu i dyskretnie kontrolowali sytuację? Choć z drugiej strony to obciach…
Dziewczyna2 – zaufali Rudemu i myśleli, że jego znajomi są bardziej dojrzali
Chłopak2 – proste, gdyby zostali w domu impreza nie skończyła by się po czterech godzinach…
Chłopak1 – coś się stało? Sąsiadów wkurzył hałas?
Chłopak2 – nie, bo hałasu prawie nie było, impreza się skończyła, bo większość się upiła i albo siedzieli w toaletach, na tarasie i na podwórku. Inni pozasypiali jak popadnie, żałuję że nie widzieli jak żałośnie wyglądali tacy niby wyluzowani, śmierdzący wymiocinami , ciuchy pomięte i wywleczone jak u lumpa, dziewczyny z rozmazanym makijażem
Dziewczyna 1 – stracić kontrolę nad samym sobą, to beznadzieja, nic nie pamiętać, przecież w tym czasie można narobić niezłej kichy, nawet popełnić przestępstwo, a rano się człowiek budzi…
Chłopak1 – i nie wie co się z nim działo, masakra...mało tego, że mógł głupot narobić, to jeszcze mogą ci wmówić milion rzeczy, coś czego nie zrobiłeś… wszystko jest fajne i dla ludzi ale przesada w żadną stronę nie jest dobra. Tym bardziej, że w przypadku alkoholu czy używek i narkotyków, bardzo szybko zabawa może stać się przekleństwem…
Dziewczyna2 – kiedyś jednemu kumplowi musieliśmy schować kluczyki do samochodu, wypił sporo, ale uparł się, że wróci wozem, bo przecież czuje się na siłach.
Chłopak1- luz to można mieć właśnie na trzeźwo, bo tylko wtedy można się zachowywać naturalnie, można być sobą. Pijany nie wie, jak jest żałosny, Przecież nie widzi, że jest czerwony i spuchnięty na twarzy, że się potyka, że bełkoce
Dziewczyna1 – jemu się wydaje, że jest fajny i zabawny, że świetnie tańczy, że ma super teksty na podryw, a po prostu jest chamski.
Dziewczyna2 – chyba w taki sposób bawią się osoby, zagubione, zakompleksione, niepewne siebie, muszą swój wstyd i kompleksy zalać alkoholem, albo nawet zatruć narkotykiem. Szkoda, że w szkołach jest tak wiele agresji, wzajemnego dokopywania sobie. Słowem najłatwiej zranić albo zabić.
Subskrybuj:
Posty (Atom)