Myśl o rezygnacji z wakacyjnego wyjazdu pojawiła się, jak zrobiłam bilans domowych wydatków.
Pieniądze z urzędu skarbowego gdzieś się rozpłynęły, a to one miały być naszym wakacyjnym zapleczem gotówkowym...
Koniec i początek roku szkolnego też nie nastrajały optymistycznie. Kolejna rata w banku, drobne inwestycje w domu....
Nie do końca byłam też zadowolona z terminu wyjazdu. Niespodziewanie nasza firma postawiła nas przed faktem dokonanym, że od tego roku urlopy wszyscy pracownicy biorą w tym samym terminie, ze względu na to, że nasz główny inwestor w tym czasie też nie pracuje. Termin też zbiegł się z datą wyjazdu córki starszej na obóz. Trzeba było mocno negocjować w firmie, aby Szef dostał urlop w następnym miesiącu. Zależało nam na wspólnym wyjeździe.
Z drugiej strony w marzeniach już od wielu miesięcy widziałam siebie na zapomnianej przez ludzi plaży. Czułam promienie słońca jak pieszczą moją twarz. Słyszałam szum fal. Miałam tyle tematów do obgadania z morzem...
Z każdego innego wyjazdu pewnie bym zrezygnowała, ale możliwość spędzenia jedenastu dni nad morzem po czterech latach rozstania była ponad moje siły.
Nie to nie tak... pewnie, że gdybym musiała zostałabym w domu, ale scenariusz nie wyglądał tak całkiem czarno więc postanowiłam zawalczyć o ten wyjazd.
Walka sprowadziła się do zorganizowania funduszy na wyjazd. Doszliśmy do wniosku z Szefem, że nie będziemy całkowicie rujnować domowego budżetu. Poszliśmy do banku i wzięliśmy niedużą pożyczkę, z niedużymi odsetkami i odroczonym terminem spłaty. Obliczyliśmy, że spłacimy ją sobie spokojnie, bez spięć.
Spakowałam się rozsądnie ( jak zawsze zresztą :) ) ale i tak z podziwem patrzyłam jak Szef upchnął to wszystko do naszej starletki :) Oczywiście nie tylko moje rzeczy, ale i malutkiej, swój plecak, torbę starszej, reklamówkę psa... Zrobił to tak sprytnie, że wewnątrz samochodu nie było ani jednej torby poza tą z prowiantem na drogę i dokumentami.
Planowaliśmy wyruszyć w drogę koło 5 - 6 rano, aby nie jechać kiedy słońce mocno przypieka, ale efekt był taki, że kiedy zatrzasnęłam drzwi usiłując nie przytrzasnąć psiego ogona, już była dziesiąta.
Samochód bez klimatyzacji, a nas czekało kilka godzin jazdy w pełnym słońcu.
Okazało się, że jest nieźle. System wymiennego otwierania okien i zewnętrzny nawiew działały całkiem sprawnie. Psuka dostała trzy awiomariny więc też spokojnie leżała. Malutka usnęła. Starsza zresztą też, a i mnie w końcu ukołysało.
Pierwszy postój wypadł około stu pięćdziesięciu kilometrów od linii startu. Najmłodsza się obudziła i zażądała uatrakcyjnienia podróży koniecznie z opcją opuszczenia fotelika. Szef za to zażądał kawy a my ze starszą toalety.
Zabałaganiliśmy godzinkę zanim ruszyliśmy dalej. Kolejny postój zaplanowaliśmy w miejscowości słynnej z wielkiej bitwy uwiecznionej na obrazie Matejki.
I właśnie tam, drobny incydent sprawił, że po raz pierwszy pomyślałam, że jednak nie należało lekceważyć sygnałów, które sugerowały, że wakacje w tym roku należy odwołać :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz