piątek, 16 października 2015

Niezła polka

Grunwald był nieco opustoszały, co mnie zdziwiło. Środek wakacji, piękna pogoda, okolica urocza...
Może większość zwiedzających przybyła wcześnie rano, bo jak się okazało w bufecie można było dostać ostatnie sztuki zapiekanek i hamburgerów rozmrażanych w mikrofali. Na dnie wielkiej zamrażalki leżało kilka lodów, wyglądały na wielokrotnie zwyobracane. Starszej nie pozostało nic innego jak dalej czekać na loda obiecanego jakieś sto kilometrów wcześniej. Jak się okazało musiała poczekać jeszcze sto pięćdziesiąt kolejnych kilometrów i 12 godzin.
W bufecie pustki, za to sklepy z tak zwanymi pamiątkami jakby dopiero po kolejnej dostawie.
Minęliśmy zaplecze pamiątkowo frytkowe i ruszyliśmy ścieżką w stronę widocznego z daleka pomnika.
Psuka osiągnęła szczyt euforii. Uwolniona ze smyczy biegała po grunwaldzkich polach mało jej się łapy nie poplątały ze szczęścia. Malutka na widok tak ogromnej przestrzeni głównie trawiasto kwiatowej wpadła w zachwyt totalny i natychmiast wzięła przykład z psuki.To znaczy nie było mowy o poplątaniu się łap, ale tempo eksplorowania terenu jak na roczniaka było imponujące. A ponieważ i psuka i Malutka biegały w kierunkach dowolnie obranych, czyli w kółko albo w kierunku odwrotnym do obranego przez resztę uczestników wyprawy, nasz marsz do centralnego punktu Grunwaldu trwał tyle, ile innym zajmowało zwiedzenie wszystkiego łącznie z muzeum :)
Oczywiście ja biegałam za wszystkimi z aparatem i pstrykałam i pstrykałam :)
W końcu kiedy czas euforii psiodziecięcej osiągnął apogeum i groził wybuchem lub innym kataklizmem zarówno psuka jak i Malutka zostały spacyfikowane. Psuka doczepiona do smyczy ciągnionej przez Starszą miała zasmucony wyraz pyska, dziecię na rękach taty wiło się z nadzieją na uwolnienie. Nasz spacer wyraźnie nabrał tempa i zapowiadało się, że jednak ten Grunwald obejrzymy też z innej perspektywy niż łąkowej.
Ale po drodze stał wóz. Wielki, drabiniasty. Trzeba było koniecznie tam wejść i zrobić sobie z milion zdjęć. Niestety zrobiliśmy tylko dwa i to niezbyt udane. Aparat w trakcie przekazywania z rąk do rąk wypadł na żwirową ścieżkę i poległ. Jeżeli anegdota może być nieśmieszna, to nasza jest taka, że aparat poległ na Grunwaldzie, co jest jakby adekwatne do miejsca :(
To był właśnie ten moment kiedy pomyślałam, że skoro wszystko przed wyjazdem sprzęgało się tak, aby wyjazd nie doszedł do skutku, a ja mimo wszystko dołożyłam wszelkich starań aby wyjechać, to teraz należy zawrócić. Odtwarzałam tą chwilę jeszcze kilka razy w myślach. Taki krótki moment, kilka sekund a jednak  poczułam, że znaczący. Mimo wszystko zignorowałam po raz kolejny przeczucia.
Podziwiałam Szefa za jego opanowanie. Był to jego pierwszy własny aparat , niby taki mały coolpixik, ale fotki cykał fajne, no i sentyment ma zawsze większą wartość jak strata materialna.
Przykro było patrzeć na smutną minę Szefa i reszta zwiedzania odbyła się jakoś niemrawo, chociaż okolica piękna.
Punktem najbardziej przyciągającym wzrok jest ośmiometrowej wysokości pomnik-obelisk z płaskorzeźbami twarzy jagiełłowych wojów. Jest też amfiteatr i makieta przedstawiająca ustawienie wojsk obu stron przed bitwą. Wszystko to znajduje się na niewielkim wzgórzu, natomiast kiedy schodzi się z niego z drugiej strony, można zwiedzić muzeum, które jest wkomponowane w pagórek i duża część ekspozycji na powietrzu spoczywa na jego dachu.
My do muzeum nie weszliśmy. Małe dziecko, pies, którego nie było gdzie przywiązać, tłumaczenie się dlaczego na bilet rodzinny wchodzimy osobno... Cena biletów też nie zachęcała.
Skierowaliśmy się w stronę samochodu pozwalając jeszcze przez chwilę psuce zaznać łąkowych atrakcji.
Mieliśmy ochotę na obiad, ale w okolicy można było zjeść rozmrożone i podgrzane badziewka lub wykwintny obiad w bardzo drogiej restauracji, więc skorzystaliśmy tylko z toalet i ruszyliśmy w dalszą drogę. Cel na najbliższe pół godziny był jasny. Znaleźć fajną restauracyjkę z pysznym jedzonkiem. Nie jechaliśmy nawet pół godziny. wcale nie dlatego, że nagle wpadła nam w oczy godna uwagi restauracja, czy chociaż bar.
Sto pięćdziesiąt kilometrów przed Gdańskiem nasza Starletka odmówiła współpracy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz